Odwiedzili mnie :)

środa, 5 sierpnia 2015

Macedonia - Krusevo 2015

Długo nic nie pisałem bo tak naprawdę nie bardzo było o czym.
W ubiegłym roku zmieniłem  Summita Xc  na Cayenne 4. Po co? Tak naprawdę to nie wiem bo jakoś nie przełożyło się to od razu na wyniki mojego latania.  Jednak po roku i wylataniu iluś tam godzin, lata mi się na nim coraz lepiej,  jakoś nabieram do niego zaufania a ono odpłaca całkiem przyzwoitym zachowaniem zarówno w kominie jak na przeskoku.
W tym sezonie spędziliśmy do połowy lipca razem nieco ponad  20 godzin a to bardzo mało nawet jak na rekreacyjne sobotnio-niedzielne latanie.
Dlatego też pełen obaw pakowałem się na zaplanowane kilka miesięcy wcześniej Paralotniowe Mistrzostwa Polski do Macedonii. 


Tym razem znów ruszyliśmy w doborowym timowym składzie 9 osób. Oczywiście doskonale zdajemy sobie sprawę ze nie uda się nam podjąć  równorzędnej rywalizacji z najlepszymi pilotami  ale celem jest po prostu fajne polatanie, podpatrywanie najlepszych, nauka, nauka, i jeszcze raz nauka. A Krusevo ze swoim położeniem jest do tego miejscem chyba idealnym. Różnorodność terenu pozwala na latanie typowo "górskie" jak i na latanie "po płaskim".
Ja i Misiu przed hotelem :) Przewiozłem go bo znowu sobie
poleciał bez kasy i dokumentów.
Team w składzie: Tomski (z zoną i Frankiem), Wujek (z Gosią), Prezes, Piach, Krzysiu, Grzesiek, Jarek, Kemot i ja (z Teśką) zameldował się w Krusevie już w sobotę. Jednak było zbyt późno na treningowy lot. Osobiście byłem jednak bardzo zadowolony bo spotkałem Misia (synka)  którego nie widziałem od miesiąca.





DZIEŃ I

Prezes w pozycji czapli
Zawody zaczynamy więc od niedzieli jak zwykle odprawą w hotelu (nareszcie wiem o co chodzi bo Karolina najważniejsze rzeczy tłumaczy na zrozumiały dla mnie język). Pakujemy się do busów i jedziemy na start. Pogoda wymarzona, nic tylko startować. Formalności jednak trwają dość długo, dostajemy livetrackery dzięki którym będziemy widoczni na żywo dla wszystkich zainteresowanych. Jak  się później przekonaliśmy zadziałało to w większości wypadków znakomicie,  organizator znał nasze położenie, ułatwiało to zwózki i wprowadzanie wyników, do tego stopnia, że tylko raz musiałem zgrać tracka ze swojego GPS-a. Odpadały więc kolejki w office po każdym zaliczonym locie. Zostaje wytyczona trasa i możemy lecieć - czekamy tylko na otwarcie okna startowego. Jednak pogoda zmienia się bardzo szybko. Z nad gór rozbudowuje się chmura burzowa która błyskawicznie melduje się nad naszym startowiskiem. Task zostaje odwołany i zawodów dziś już nie będzie. Dla mnie to baaaaardzo dooooobrze :) . Po pierwsze dawno nie latałem, nie wiem jak działa cała moja elektronika, nie pamiętam czy dobrze to wszystko poukładałem itp. Zresztą jak wszyscy wiedzą "kurna latać nie lubię i w tym sporcie najbardziej odpowiada mi siedzenie na starcie".
Zabezpieczenie medyczne - całkiem miłe, sprawdziłem organoleptycznie
Chmura jak szybko przyszła tak sobie poszła i mamy jednak możliwość polatania. Dla mnie to okazja do tak potrzebnego treningu, dlatego postanawiam "oblecieć" trasę, zobaczyć jak zachowuje się LK przy zaliczeniu cylindra startowego, punktu na trasie itp. Startujemy i po mozolnym wykręceniu na coś ponad 2200 lecimy na drugą stronę doliny. Za plecami zostawiamy rozbudowujący się "kit". Po zaliczeniu pierwszego punktu większość z nas widząc postępujące od zachodu zachmurzenie mogące przerodzić się w burzę ląduje w okolicach Prilepu po około 30 km. Tylko "Kemot" ucieka na południe w stronę niebieskiego jeszcze nieba zaliczając 53 km przelocik. Składamy się i wkrótce dzięki Gosi i Tesi mamy zwózkę.


TASK I

Poniedziałek wita nas piękną prawie bezwietrzną pogodą.  Zostaje wytyczona 75 km trasa i startujemy. Tradycyjnie staramy się odpalić w miarę wcześnie, by spokojnie wykręcić się i na możliwie jak największej wysokości poczekać na otwarcie okna startowego. Lecę baaaaardzo asekuracyjnie. Kręcę wszystko co napotykam po drodze, moim celem jest bowiem nie wyścig w którym i tak nie mam większych szans a zrobienie mety.   Przed pierwszym punktem dogania mnie Wujek, który gdzieś się zaplatał na starcie i teraz zasuwa dołem jak meserszmit. Jestem o wiele wyżej ale dalej się podkręcam  a Wujek w tym czasie zalicza punkt pierwszy i drugi. :). W końcu też je zaliczam. Teraz przeskok na południe. Są dwie opcje - można lecieć po górach albo na siagę przez dolinę. Ja lecę na klasztor pod Prilepem. Mimo ze przychodzę trochę nisko udaje mi się wykręcić i wracam do gry. Teraz idzie już lepiej, kolejny komin daje mi ponad 3200 wysokości. Zaliczam ostatni punkt i wracam do mety.
Team w prawie pełnym składzie -
Wujek melduje przez radio, że ma metę i żeby uważać na dolocie bo mocno wieje. Kurna - u mnie nie wieje tak bardzo ale kręcąc ostatni komin dryfuję oddalając się od mety. Moje LK pokazuje mi że mam już dolot z zapasem 300-400m . Biorę kurs na metę starając się lecieć jak najbardziej optymalnie. Bez problemu zaliczam kilometrowy cylinder kończący wyścig i wówczas to co się zaczyna dziać kompletnie mnie zaskakuje. Skrzydło przestaje lecieć - mam 13, 10 , 8 km do przodu. Dociśnięcie spida niewiele pomaga. Spadam prawie pionowo jak przecinak. Zadziałał wiatr o którym uprzedzali chłopaki przez radio. Jestem wściekły ale niewiele można już zrobić, Na jakąś wykrętkę nie ma szansy. Siadam 45 m przed metą. Jestem jednocześnie wkurzony i szczęsliwy bo jednak udało mi się oblecieć taska. Nie zdążyłem się porozbierać gdzy przyszedł sms- od Harcerza "Rzuć gps-em". Hehehe - bardzo śmieszne :) . Ale dzięki za kibicowanie. Podobno livetracking działał bardzo fajnie.
Najlepiej z nas poleciał Wujek, metę zrobił też Tomski z Piachem, Grzesiowi do mety brakło 2 km. Krzysiek z Jarkiem padli po trasie. Kemot z Prezesem startowali chyba drugi raz i nie zaliczono im przelecianych kilometrów. Jak na pierwszy raz jest chyba dobrze.

TASK II


Trasa drugiego tasku to prawie sto kilometrowy łamaniec z przeskokami z jednego końca doliny na drugi. Przed otwarciem okna udaje mi się wykręcić na tyle wysoko że pierwszy punkt robię dość szybko i bez kręcenia. Teraz czeka mnie przeskok na drugą stronę doliny. Do punktu kupa kilometrów, wielcy już odlecieli, pętam się gdzieś z tyłu peletonu i zastanawiam jak lecieć. Przez dolinę bliżej, po górach bezpieczniej. Nie widzę wielkich szans na oblecenie trasy. Po drugim punkcie trzeba z powrotem wrócić na północ doliny i dopiero potem atakować metę, która w każdym tasku była na lotnisku gdzieś  w połowie drogi między Prilepem z Kruszewem.
Jest bardzo rześko - kominy nad górami wąskie. Próbuję podkręcić się w okolicach pierwszego punktu ale maks co udaje mi się zrobić to 2500. Przez radio słyszę że spada Tomski - nie widzę go wiem tylko, że paczka otworzyła się prawidłowo i po kilku minutach wszystko jest już w porządku bez strat w sprzęcie. Poprzedniego dnia było gorzej - paczkę rzucał Stefan Vyparina i przy lądowaniu boleśnie potłukł sobie obojczyk co wyeliminowało go z latania w następnych dniach. Paczek do  końca zawodów poszło jeszcze kilka.
Ale mam ładne skrzydło :) fot. Karolina
Wszystkie zakończyły się pomyślnie - nikt nie poniósł większych szkód. Podobała mi się postawa pilotów którzy mimo zawodów,  jak mogli starali się pomóc w ustaleniu położenia, bądź lądując by udzielić pomocy w przypadku podejrzenia że ktoś może jej potrzebować.
Lecę podobnie jak w pierwszy dzień na skały i górki na północ od Prilepu. Lepiej czy gorzej ale działały, mijam miasto od zachodu i lecę na górki miedzy podkową a pasmem wysokich gór. To bankowe miejsce na komin - mimo ze dochodzę nisko szybko mam wyjazd na 3200. Zaliczam punkt i wracam z powrotem w to samo miejsce. Oblecenie trasy zaczyna wydawać mi się możliwe. Wracam nad skały w okolicach klasztoru na północ od Prilepu ale zaliczenie ostatniego punktu idzie mi jak po grudzie. Nie mogę się wykręcić, jest już późno,  grubo po 17 a do mety jeszcze kawał drogi.  Wydaje mi się, że koniec taska ustalono na 18. Jak tak dalej pójdzie to nie zdążę dolecieć. Nie wiem co robić - wysokość na dolot? Co mi z wysokości jak czas mi się skończy. Postanawiam lecieć - wiszę i niewiele mogę zrobić - przed drugim punktem straciłem spida i teraz tylko patrzę i liczę kilometry. Wychodzi mi że nie zdążę - lecę za wolno. Braknie mi minutę czasu. Kurna trzeba mieć pecha - wczoraj brakło 45 m a dziś może braknąć minuty. Na mecie jestem coś około  18.01. Wysokości mam więcej niż mi było potrzeba - szkoda ze spid się urwał. Nie ląduję na mecie - lecę wzdłuż drogi aby zaliczyć kilka kilometrów brakujących do setki :).  W biurze zawodów okazuje się ze jednak mam metę!!! Task kończył się nie o 18 a pół godziny póżniej. Mam co świętować :) Drugi dzień i druga meta.
Z teamu przede mną na mecie był Wujek z Piachem przy czym Piachu jak zwykle coś wykombinował (chyba za wcześnie wleciał w cylinder startowy i znowu mu wyzerowali taska). 20 minut po mnie metę zaliczył jeszcze Kemot. Reszta chłopaków siadła na trasie.

TASK III

Wieje z zachodu więc przenosimy się na zachodnie startowisko. Nie lubię go -  w ubiegłym roku przywaliłem tam konkretnie na dodatek nie ma gdzie lądować na dole, wszędzie las albo skały. Ale cóż - z wiatrem w plecy Enzo nie wystartuje :)

Szpeimy się. Na starcie tłok, walka zaczyna się już w kolejce :).
Warun taki sobie - bardzo wielu pilotów jest poniżej startu. Czekam na jakiś dobry moment. Z przodu kilka glajtów zaczyna iść w górę - przed

Jeszcze troszkę ci pomiziam i możesz lecieć :)
startem jest komin! Podnoszę skrzydło i startuję. Skrzydło "nie ciągnie", ile sił w nogach zbiegam po stoku i w końcu udaje mi się oderwać. Gdy już myślałem ze wszystko jest ok wpadam w duszenie i nie udaje mi się przejść nad wystającą skałą. Z całej siły uderzam w nią nogami. Skrzydło wali się do przodu a ja wraz z nim. Dobrze że poniżej nie ma skał ale krzaczory. Nim zdążyłem się podnieść są już przy mnie ratownicy. Zaklejają mi rozkwaszony nos, wynoszą sprzęt na start. Robi się mała afera :) Przyjeżdża ambulans i pani doktor koniecznie chce mnie ratować. W tym czasie Specu i Karolina (serdecznie dziękuję za pomoc) rozkładają i rozplątują mi skrzydło. Wytaplany jodyną czy czymś podobnym startuję ponownie. Szybka wykrętka i jazda na trasę. Udaje mi się nawet dogonić niektórych naszych chłopaków ale idzie nam kiepsko. Ląduję po pierwszym punkcie niedaleko Jarka i Kemota po 30 km. To mój najgorszy wynik - zgodnie z regulaminem nie bedzie liczony do klasyfikacji.
Metę zrobili: Wujek jest 15, Tomski 39 i  Krzysiek 74.







TASK IV
Znowu to durne zachodnie startowisko. 
Task zaczyna się dość dramatycznie zarówno dla mnie jak i dla Wujka któremu przy starcie wypada paczka. (albo to było dzień wczesniej jak coś to sprostujcie). Dostaje jednak pozwolenie przez radio na lądowanie  na starcie i powtórny start. Ja natomiast zaraz po starcie łapię kominek z którym pomalutku wspinam się do góry. Po kilku kółkach jestem nad lasem na południe od startu i kiedy próbuję wrócić - okazuje się ze wiatr jest jednak silniejszy niż myslałem. Nie dam rady wrócić - albo wpadnę w drzewa albo muszę błyskawicznie uciekać na zawietrzną. Przeskakuję grań - jestem uratowany ale vario wyje jak oszalałe. Boję się za zaraz skończę latanie w tym dniu. W powietrzu tylko duszenia. Stsaram się jak najszybciej uciec na płaski teren, to jedyna szansa. Poniżej grani na zawietrznym zacienionym stoku nic nie znajdę. Łapię jakieś 0,2 z którym mozolnie dryfuję w kierunku górek na wprost wschodniego startowiska. Jestem jedynym pilotem po tej stronie górki :).
Czekamy na najlepszy moment. Ale zawsze lepiej wystartować wczesniej
Jak padnę nie bedzie wstydu - nikt nie zobaczy. Górki jednak działają. Powoli, powoli wykręcam się prawie na 3 tysiące. Wcale nie jestem niżej niż większość glajtów po drugiej strony grani a do cylindra startowego też nie mam dalej. Widzę jak cała czereda rusza na punkt - ja też z tym ze lecę prostopadle do nich :). Zaliczam punkt i kieruję się na południe. Idzie nawet dobrze - dbam o wysokość bo kolejny zwrotny bardzo daleko na południowo-wschodnim końcu doliny gdzieś chyba w okolicach tzw, kominów (jakaś elektrownia czy coś takiego).  Lecimy w grupkach raz większych raz mniejszych, bardzo ułatwia to nawigację. Zawsze ktoś zaznaczy komin i wówczas reszta zlatuje się do niego jak sępy. Zaliczam punkt i doganiam grupę lecącą z powrotem w stronę startu gdzie jest kolejny zwrot trasy. Grupa w której jest kilku naszych chłopaków jest trochę wyżej i leci prosto na punkt przez tzw, podkowę - górki o charakterystycznym kształcie. Za podkową jest jednak niebieskie niebo. Gdy dolatuję do podkowy większość pilotów z grupy już ją mija i widzę ze topią dość mocno. Niektórzy próbują znaleźć coś na tych górkach, ale one dziś zupełnie nie działają. Później od doświadczonych pilotów dowiaduję się że podkowa działa najlepiej przy północnych kierunkach wiatru.
Tu zostawiłem grupę i poleciałem po swojemu
Podejmuję decyzję aby zawrócić do budującej się na wschodzie chmurki nad górkami między podkową a wysokimi górami. Mam do nich kawał drogi ale uważam że lecenie dalej z grupą nie ma sensu. Jak się pózniej okazało miałem rację - większość z nich padła nie dolatując do punktu. Chmura do której lecę nie czekała jednak na mnie i zaczyna się rozpadać.  Górki jednak działają super. Kolejny raz zaliczam kosmos. Wysokości wystarcza mi na następny etap. Jeszcze tylko kilka podkrętek i jestem kolejny raz na mecie. Dla mnie masakra. Podjąłem decyzję inną niż duża grupa pilotów z którymi leciałem i okazała się ona słuszna. Niektórym, a szczególnie takim którzy nigdy nie latali w zawodach wydaje się ze zawody to latanie na mendę za innymi a wygrywa ten kto bardziej wciśnie spida. Nic bardziej mylnego. Latając w zawodach bardzo wiele można się nauczyć, można weryfikować swoje decyzje porównując je z decyzjami innych. Zawody pozwalają na porównanie co było w danym dniu lepsze. Latając przeloty samemu czy nawet w grupie trudniej jest ocenić jaki wariant był najlepszy. W grupie 150 glajtów widać to wyrażniej, Zawody weryfikują też i inne teorie jak choćby taką że o wyniku decyduje pilot a skrzydło to rzecz mniej istotna. W przypadku skrzydeł zbliżonej klasy pewnie tak jest ale latanie np. na szkolnym skrzydle to porażka. Taki pilot nie ma większych szans na jakiś wynik - po wyjściu z komina taki sprzęt po prostu wali w dół jak przecinak i żadne umiejętności tego nie zmienią. Moim zdaniem latanie na skrzydle rekreacyjnym w zawodach które miało być sama bezstresową przyjemnością dla mnie byłoby chyba powodem zawału. Po prostu szlak by mnie trafiał za każdym razem gdy lecący obok zostawiali by mnie z tyłu i na dodatek dużo niżej.
Na mecie jesteśmy w kolejności:
Tomski jest 51, Wujek 64, Kemot 67, Piachu 74, ja 81 Prezes mimo że był na mecie wcześniej niż ja 84 (dali mi parę punktów za prowadzenie :) hehehe pewnie za początek trasy).  Dla bornów był to chyba najlepszy dzień 6 pilotów na 9 to raczej ładny wynik. Raz tylko dwa lata temu udało się nam wszystkim dolecieć w komplecie do mety.


 TASK V

Na mecie  - tylko Tomka gdzieś wcięło

Szósty dzień latania z rzędu, jestem już zmęczony.
Dzień zawodów jest dość wyczerpujący. Jedziemy na start około 10. Czekamy średnio do 12 nim ustalona zostanie trasa, później odprawa, wklepywanie punktów i startujemy.  Przeważnie z godzinę czekamy w powietrzu na otwarcie wyścigu ale tak jest bezpieczniej. Można się spokojnie wykręcić szczególnie jak noszenia są słabe.Słabe noszenia na starcie to poważny kłopot. Cała wataha lata często w jednym miejscu i można dostać oczopląsu gdy obok nas kręci się setka innych glajtów. Ostatnio nie wytrzymałem i odleciałem z takiego słabego komina na przedpole. Znalazłem sobie "swój" ale wystarczyły dwie trzy zwitki by to stado szerszeni wyczaiło ze idę szybciej do góry i ruszyło w moją stronę. Kurna - gdy zobaczyłem ich byli wszędzie- wyżej niżej, z prawej i lewej i wszyscy zgodnie lecieli w moim kierunku. Albo się trzeba wynieść albo człowieka rozjadą. Pięknie to wygląda ale ......... można się posikać :)
Do hotelu wracamy po zwózce najwcześniej około 17 a często o wiele później. Jestem wówczas tak zmęczony ze nie chce mi się nawet imprezować :) No chyba ze jest powód np. meta to co innego :)
Task ma być krótki około 57 km. Poprzedniego dnia zapomniałem wyłączyć radio i teraz nie mam z czym lecieć. Dobrze ze Wujek miał zapasówkę ale tylko jednozakresową. Start jak zwykle - lecę niedaleko za czołówką i po drugim punkcie dzieli mnie od nich tylko kilka km. Gdy jestem na trawersie mety dolina zacienia się od zachodu. Trudno bedzie tu wrócić wykręcić się i wrócić na metę. Nagle widzę pilotów zakładających klapy i schodzących spiralą w dół. Przez radio dowiaduję się od naszych ze task przerwano z powodu burzy która gdzieś się ponoć buduje (ja nic nie widzę) Mamy 15 minut na wylądowanie. Wciskam spida, zakładam uszy i po kilku minutach jestem na mecie. Ładnie to wygląda - jednocześnie ląduje kilkadziesiąt glajtów.



















Zawody dobiegają końca. Moim zdaniem był to najlepszy wyjazd na latanie jaki pamiętam. W ciągu tych kilku dni wylatałem pewnie z 28 godzin przelatując łącznie prawie 350 km trasy.
Klasyfikacja końcowa też jest dla mnie satysfakcjonująca. Jadąc na zawody miałem wylatane zaledwie z 20 parę godzin w tym roku a plan założony na ten wyjazd udało się wykonać w stu procentach.
Najlepiej z teamu wypadł Wujek - w klasyfikacji Mistrzostw Polski wylądował na 18 miejscu, drugi jest Tomski na 23 a ja trzeci  32 miejscu.
Super zabawa, super latanie, super zawody, super organizacja.
Dzięki chłopaki za wyjazd, dzięki Tesia za wsparcie. Ciekawe gdzie następne PPO bo już bym pojechał :)
W klasyfikacji generalnej zawody wygrał Peter Vyparina 
Stan wygrał klasę sport i skrzydło na dodatek :) - serdeczne gratulację


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz