Odwiedzili mnie :)

środa, 7 września 2011

Z Kralovej Holi na Roztoki

1 września, początek roku szkolnego, pierwsze dwa dni w pracy tak mnie zestresowały, że postanowiłem na weekendzie trochę się "odstresować". Jest okazja bo Wujek ogłosił że montuje ekipą na wyjazd dwudniowy gdzieś na Słowację. 
Team w swoim prawie najsilniejszym składzie :)
Nie bardzo mi to pasi, wolałbym pojechać na Skrzyczne, ale w piątek rano przezornie rezerwuje sobie miejsce w ekipie. Tak naprawdę to na początku nikt chyba nie wiedział gdzie jedziemy. I dobrze :). Wieczorem jest decyzja - jedziemy na Kralową Holę. Nie wiem gdzie to jest ale to nic - Wujek wie (a przynajmniej tak mu się zdaje) więc jedziemy. Pobudka o 4 po nieprzespanej z powodów sensacji żołądkowych nocy i w drogę. Jedziemy w składzie: Wujek, Piach, Witek, Grzesiu i ja.


10 euro i mamy wyjazd na sam szczyt - trasa ponad 12 km
Jest super - nie mam już sraczki, a Piach został wywalony z mojego miejsca w aucie, które podstępem usiłował mi zająć. Około 10 jesteśmy na miejscu i u stóp Kralovej czekamy na Stefków z którymi mamy wyjechać na szczyt. Górka znajduje się na terenie parku narodowego i leży w głównym grzbiecie Niżnych Tatr. Słowacy mają tam właśnie zawody i jest to jedyna okazja by legalnie móc tam wyjechać autem. Wkrótce mamy transport - jest Stefan "Chłopaki będzie szuper latanko" Wyjazd trwa, żwirowa droga wije się serpentynami coś około 12 km. Na szczycie widoki zapierające dech w piersiach. 
Wygląda to sto razy lepiej niż z dołu, widać jaka naprawdę jest deniwelacja i jak potężne jest to pasmo. Na startowisku mnóstwo glajciarzy i lotniarzy. 
Jakiś gostek, tak na oko osiemdziesięcioletni wzbudza u moich kolegów  durne  skojarzenia. Nie ma Prezesa to drą łacha ze mnie.   Nikt jednak nie startuje, kilka razy przez start przechodzą "deust devile".   Trzeba poczekać aż terma zacznie normalnie pracować. W końcu, jeszcze przed otwarciem okna startujemy wszyscy. Nie powiem jak to wyglądało bo kurna na łąkę i ćwiczyć pochylenie!!! Widać że Borny nie ze szkoły Grzybka czy Pecia :). Łatwo wykręcamy 2600 co przy wysokości szczytu coś około 2 tys nie jest bardzo trudne. Piach uświadamia nam przez radio, że musimy spier.... bo latamy w TMA Poprad i mamy zgodę tylko do 2500 :). Wujek jak zwykle wyrywa  do przodu. 
Startowisko Kralova Hola
Ja lecę bardzo ostrożnie, terma szczególnie nisko nad granią jest porwana i nieprzyjemna. Północno-zachodni wiatr wiejący górą na zawietrznej pasma daje chyba te turbulencje. W pewnym momencie widzę "spadającego" Witka. Jak się pózniej okazało wychodził sobie z komina na spidzie aby szybciej uciec  spod chmury. Front, przereagowana reakcja i seria klapek  uświadamia mi, że trzeba uważać szczególnie jak jest się nisko. Zastanawiam się co robić - grań ma około 30 km długości, ale schodzi coraz niżej a dość mocny przeciwny wiatr powoduje, że leci się dość wolno.  Po dwóch i pół godzinie lotu mam ledwie dwadzieścia parę km od startu. Jeżeli polecę dalej do przodu może mi braknąć czasu na powrót. Postanawiam wrócić - to co mam powinno wystarczyć na płaski trójkąt za 60 pkt. :) a to mi wystarczy tym bardziej że nie ma z nami Tomka :). Był to jednak chyba błąd. Powrót był prosty - kilometry robione z wiatrem w plecy umykały jak szalone.  Parę kilometrów przed metą kręcę z dwoma szybowcami ostatni komin, nie mają szans :) Zostają na 2500 a ja robię parę kółek i mam już dolot po prostej.  W okolice Kralovej jestem na  wysokości ponad 1000 m nad lądowiskiem  i nie bardzo jest jak ją wytracić bo wszystko nosi. W sumie można by lecieć dalej i rozciągnąć trójkąt ale nie mam włączonych stref, a Stefan ostrzegał, że na wschód lecieć absolutnie nie można z uwagi na CTR.
Po locie - w oddali Kralova Hola
Siadam przy aucie, no może nie tak blisko jak Wujek, ale jak on wyląduje to nie ma ....... we wsi :) - Przepiękny dzień,  przepiękne widoki super latanie no i wreszcie  jest jakiś wynik a nie kolejny zlot. Jest też Grzesiu a po drodze zwijamy Witię i Piacha. Kurcze miałem nadzieję, że on padł na końcu tej grani ale jak wrzucił tracka to się okazało, że pohalsował i wyszło mu to całkiem nieżle :). Jestem zmęczony i jedynym moim marzeniem jest sie wykąpać i iść spać, ale jak,  skoro ledwo weszliśmy do hotelu Piach zalał łazienke?  Chłopaki idą jeszcze na imprez kończącą zawody - ja już nie mam siły. Cóż - starość nie radość.
Dzień drugi - Roztoki
Piachu budzi nas o piątej rano - szybkie śniadanko i w drogę bo mamy kupę kilometrów do przejechania. Na Roztoki jedzie też ekipa z Rzeszowa z Prezesem na czele i Tomski z Amigo.  Mimo, iż sie nie umawialiśmy wszyscy spotykamy się na skrzyżowaniu przed wjazdem w kierunku Lisznej. Korzystając z okazji udaję się ...... wiadomo gdzie i dlatego nie ma mnie na filmie który nakręcił Tomski 


 
Wszyscy zapierdzielają na startowisko jakby sie paliło, cóż z tego jak później uszpejeni leżą jak wory i czekają na jelenia który wystartuje pierwszy. Nawet Wujek rozłożył się na samym końcu i siepaczy.
W końcu odpala Amigo i pokazuje, że da się latać. Chłopaki startują jeden za drugim i po chwili są już wysoko nad granią. Mi skrzydło spada na łep i tracę czas. Boję się że komin już przeszedł. Po starcie
mam noszenie - kręcę natychmiast i po minucie jestem już nad lasem. Komin ucieka w kierunku Jasła, lecę z nim choć powinienem go zostawić bo czuję, że to już końcówka i jak zgubię noszenie to z tej wysokości nie dam rady wrócić na przedpole. Chłopaki są wysoko, parę stówek wyżej. Mozolnie gonię ich i za Jasłem  kręcimy  razem. Oczywiście Wujek kręci odwrotnie niż wszyscy i co chwilę jest na kolizyjnym kursie w stosunku do mnie wypierdzielając mnie na bok. Kurcze - nie mam takich nerwów jak on i potrzebuję trochę intymności w powietrzu. Nie cierpie latania w stadzie, celowo postanawiam przeczekać aż kawałeczek odlecą i to był błąd!!!
Za Jasłem kręcimy już razem - na wprost Smerek i pasmo połonin
Dolina zacieniła się i terma zaczęła siadać - kto poszedł do przodu ten teraz wygrywał. Jest coraz trudniej, na Krzemiennej udaje mi się podkręcić jednak i wracam do gry. W dole widzę Witka jak goni wiewiórki i po pewnym czasie odlatuje w kierunku łąk w dolinie Wetlinki.  W pobliżu kręci się Grzesiu  ale też jakoś bez przekonania. Nie możemy się wyskrobać do góry, robimy wysokość do 1400 i jest po wszystkim a widzę ze ekipa co poszła do przodu ma co najmniej z 400 m więcej. Lecę w kierunku Otrytu, takie pasmo musi nosić, już parę razy tam sie wykręciłem. Z przodu widzę Tomka nad morzem lasu. Z mojej perspektywy wygląda to dramatycznie. Jestem pewien, że nie dojdzie do łąk na których będzie można wylądować, a  drzewowanie na tym odludziu nie wróży nic dobrego. Wszystko jednak kończy się dobrze. Dolatuje do łąki, a parę minut później ląduje obok niego Grzesiek. Przelatuje nad nimi mając pewność, że za chwilę, gdy dojdę do grani Otrytu usłyszę pikanie varia. Ale niestety - grań nie nosi. Zupełnie nie ma wiatru, latam w poprzek grani i nie mam zupełnie nic. Z minuty na minutę tracę cenne metry.  Z przodu drapieżnik kręci jakiegoś bąbla.  Wlatuję nad niego i w momencie jak już zaczynałem łudzić się, że wyjadę z nim do góry "bąbel" se poszedł, jastrząb odleciał a ja topię coraz bardziej. Robi się nieciekawie - grań jest zalesiona, pod nią wśród wysokich drzew płynie sobie San a za nim też za bardzo nie ma gdzie lądować bo wszędzie zielono. W dole na skarpie przy szutrowej drodze widzą auto i machających do mnie ludzi. Najgorsze jest to, że jak tu wyląduje to do cywilizacji mam ładnych parę km. Tu nie ma żadnych dróg poza szutrową stokówką po której chyba i tak nic nie jeżdzi. Podlatuję na wysokości wierzchołków drzew do machających ludzi i krzycząc pytam, czy wezmą mnie jak wyląduje. Odpowiadają, że tak więc, przeskakuję na drugą stronę Sanu (i tak nie miałem innego wyjścia) i pakuję się w jedyną w okolicy maleńką łączkę będącą w moim zasięgu. W tym momencie widzę lecącą na dużej wysokości czerwoną Ra Witka. Gość przeczekał gdzieś kryzys a teraz wykręcił sie i walczy dalej.  Zwijam szybko skrzydło przełażę w butach przez San i mokry do kolan docieram do drogi na której czeka już na mnie ekipa od auta :) Głupi to ma zawsze szczęście.
Nie tylko ja maiłem kłopoty logistyczne - Tomek po przeprawie przez San
Kierowca to młoda dziewczyna (bardzo ładna zresztą - nie mam fotki niestety)  również jak się okazuje latająca na motolotni,  z ciocią i jeszcze jedną panią. (to znaczy lata sama a z ciocią jest  Bieszczadach)  Są przemiłe - podwożą mnie nie tylko do asfaltowej drogi w Rajskim ale postanawiają, że jak przygoda to przygoda i nadkładając ze 20 albo i więcej kilometrów zawożą mnie do Cisnej. Co ja mam takiego, że tak przyciąga dziewczyny???
Jeszcze kilkanaście minut i mam auto które międzyczasie zwozi Amigo z Harcerzem. Okazuje się ze wiele szczęścia mieli też Grzesiu z Tomkiem - po lądowaniu w czarnej dupie też złapali okazję :) Zwozi ich Prezes i wkrótce wszyscy meldujemy się u Maćka na pizzy w Lesku. My byliśmy........ ale Maćka nie było :(
PS. Zdjęcia są autorstwa w większości Tomka i Grzesia a ja je bezczelnie ukradłem

sobota, 2 lipca 2011

Słowenia - czyli dwa guzy w dwa dni.

Na pierwszym planie w lewym dolnym rogu "sypialnia" Stana :)
Mało brakowało a planowany od pół roku wyjazd skończył by się na planach. Najpierw pogoda spłatała figla i musieliśmy przełożyć go o dwa dni (i słusznie jak się później okazało),  potem wypadek relaxobusa, następnie rezygnacja z wyjazdu kolejnych osób sprawiła, że zrobiło się nerwowo :). Ale w końcu w piątek 24 czerwca, rano jedziemy moim autkiem w składzie:  ja, Piotrek i Stan. Już na pierwszym tankowaniu w Barwinku jest problem - nie da się zalać gazu - coś się spier.... a więc tanio nie będzie. Próbujemy na kolejnych stacjach ale jest coraz gorzej, i w końcu dajemy sobie z tym spokój. Po powrocie okazuje się ze sprawa była banalna - zawiesił się jakiś zawór i naprawa trwała sekundy - mechanik przypier młotkiem w zbiornik i wszystko się naprawiło :).

Na miejscu jesteśmy po południu - dla mnie idealnie, bo można spokojnie rozbić się na campie (jeżeli ktoś ma coś do "rozbicia")  u Aleksandra (wszystko ma za 5 Euro :) ), przespać się.  Rano po analizie pogody jedziemy na startowisko. Stan odpala  i odlatuje na trójkącik za równe 100 pkt. My z Piotrkiem plączemy się po okolicy i gdy wreszcie wykręcam podstawę przed przeskokiem to okazuje się, że lecieć nie ma za bardzo gdzie, bo "zakręcili termę" i wszystko  w pobliżu dokładnie się zakitowało. Przez radio słyszę, że na starcie też wszyscy padają jak muchy, więc wracam na camping robiąc po drodze trójkącik za 32 pkt. Dobre i to na początek.
Następny dzień przynosi informację, że w wysokich górach wieje około 8 m/s i latania tam nie będzie (wieczorem okazuje się,  że jednak było). Jedziemy więc znowu na Lijak. Stan jak zwykle odpala i tyle go widać. Lecę powoli sam szanując wysokość, za mną leci Piotrek ale jest mu trudno, zawsze tak jest gdy lata się w danym miejscu po raz pierwszy. Wracam po niego i razem wykręcamy kolejny komin. Z przodu Stan z Marem idą na przeskok. Gonię ich zostawiając Piotra,  który wraca w stronę startu.
Stan jest samowystarczalny - nawet prąd ma swój


Wysokość topnieje  bardzo szybko mimo, iż lecę trochę inaczej niż Stan który wpakował się w głąb doliny i teraz straszy wiewiórki po drzewach. Jadnak silny zachodni wiatr robi swoje i bez problemu dolatuję do grani po drugiej stronie Ajdovsciny. Mocny komin wynosi mnie na jakieś 1200 m (chyba sufit w tym dniu) ale.... nie bardzo mogę wrócić nad grań. Górą wieje bardzo mocny zachód i chyba do grani dojdę ale na nogach. Fajnie nie jest. W tym czasie mija mnie Stan z resztą ekipy - ich skrzydła nie mają takiego problemu.
Nie odpuszczam i ambitnie lecą w kierunku anten mijając po drodze chłopaków, którzy już właśnie stamtąd wracają.  Postanawiam wrócić z nimi mimo, iż do ich zaliczenia brakuje mi może z dwa km. Wiem, że w tych warunkach nie da się przeskoczyć z powrotem na Lijak więc pewnie za chwile wrócimy tu po raz kolejny, Drugie podejście do anten też mi nie wychodzi - brakuje mi wysokości i jakieś 500 m przed celem zawracam. Boję się, że jak stracę jeszcze trochę to mogę mieć problem z powrotem a lądować poniżej nich nie mam zamiaru, kto tam latał to wie o co chodzi - po prostu jedynym miejscem nie porośniętym drzewami na odcinku kilku dobrych km jest autostrada. Po przeszło 5 godzinach siedzimy już wszyscy w okolicach Ajdovsciny. Wynik 70 parę km.


Powrót jest jednym z najpiękniejszych moich powrotów z latania. Po wyjściu na drogę zatrzymuje się pierwszy przyjeżdżający samochód. Młodzi chłopcy podwożą mnie za miasto na wylotówkę w stronę Nowej Goricy. Czekam może 5 minut i mam kolejny transport na sam camp (i to w jakim towarzystwie - nie myślałem nawet, że moja uroda tak działa na młode dziewczyny). Nie wiem co je tak urzekło, ale jest miło, może po prostu wracały ze swoimi chłopakami z jakiegoś "bunga-bynga" i przed powrotem musiały zrobić jakiś dobry uczynek :).
Wieczorem wpadają do nas chłopaki z ekipy Wujka wracający z Bassano. Też polatali super zaliczając po kilka setek. Zgrywamy tracki i okazuje się, że do przeskoczenia następnego zawodnika w Teamie brakuje mi lotu na odległość 21 km :) Hehehe, to proste tym bardziej, że następnego dnia robimy Kobalę.

W oczekiwaniu waruna
Kobala jak zwykle jest prześliczna, choć podstawy są niskie tak, że większość gór jest w chmurach. Stan jak zwykle bajeruje panienki na startowisku i po paru chwilach jest już na etapie regulacji taśm udowych w uprzęży (z panienką w środku). W końcu startujemy. Ponieważ nic prawie nie wieje podnoszę dynamicznie skrzydło, obracam się i nie parząc na to co mam nad głową startuję. Moment później stwierdzam, że coś jest nie tak - skrzydło samo skręca w lewo,  Szkolny błąd - jestem wściekły na siebie, na lewym stabilu mam farfocla spowodowanego węzłem na sterówce. Nic nie daje szarpanie itp. węzełek trzyma mocno, ale na tyle zmalał, że można spokojnie lecieć dalej. Przesiadam się tylko trochę bardziej na prawo aby to zniwelować i po jakim czasie zapominam. Chcemy z Piotrem zrobić w tym dniu "standard" czyli Stol i z powrotem.  Stan oczywiście ma zaplanowaną kolejną stówkę,  którą jak się okaże zrobi. Do grani Stola wszystko jest łatwe i proste. Za łatwe i za proste nawet i to usypia czujność. Na zboczu Stola meldujemy się z Piotrkiem gdzieś w 1/3 wysokości i początkowo bez problemu robimy wysokość. Im bliżej jednak grani tym robi się mniej przyjemnie - w ciągu kilku, kilkunastu sekund robimy na przemian po 50, 70 metrów by następnie to wszystko tracić. Wygląda to tak jakbyśmy kręcili jakiś rotor. Po paru minutach bezsensownej walki daję sobie spokój i wracam w kierunku Kobaridu. Namawiam Piotra, żeby również dał sobie spokój - szkoda zdrowia. Zawsze można wrócić na przyzwoitej wysokości. Przeskok w kierunku Kobali jest trudny, ale po "wyjechaniu" nad szczyt jest już bajka. Nosi wszystko, omijamy łukiem kolejne chmurki tak aby nie nabierać zbytnio wysokości i nic nie tracić. Po 30 minutach jesteśmy z powrotem nad startem i mamy "sufit". W zasadzie możemy polecieć jeszcze raz w kierunku Stola, ale stwierdzamy z Piotrem, że sie nam już nie chce. Ja jestem zmęczony poprzednim dniem i 50 km w zupełności mi wystarcza do realizacji planu na ten dzień (a dziś żałuję - można było bez najmniejszego wysiłku polecieć z 15 - 20 km i wrócić kończąc przelot nie z 50 pkt a z co najmniej 80). Jest jednak problem :) nie da się wylądować - nosi wszystko i aby stracić wysokość latam nad rzeką.  Siadamy z Piotrem prawie jednocześnie i czym prędzej jedziemy kupić coś do picia. W hipermarkecie jest choć klima a upał na lądowisku jest nie do zniesienia. Po godzince wraca Stan - też ma kłopot z lądowaniem, też mógłby jeszcze coś dołożyć do swojej setki ale też mu sie już nie chce :).
Super dzień, super latanie, super powrót. Właśnie powroty są tym elementem, którego nie cierpię w lataniu XCC. Dlatego bardzo podoba mi się latanie typu docel powrót.  No cóż - mamy jeszcze jeden dzień. Ponieważ mamy wracać do domu postanawiamy, że polatamy na koniec na Lijaku. Na campie pustki - wszyscy Polacy wyjechali, została jakaś szkółka z Holandii i paru pojedynczych glajciarzy. Na start wywozi nas Aleksander (po 5 euro - ale jedziemy tylko w 3 osoby więc dobrze, że w ogóle chciało  mu się jechać). Stan jak zwykle pierwszy się szpei i odpala - jest chyba ok więc i my z Piotrkiem nie czekamy ale startujemy zaraz za nim.

Wieje lekko w górkę więc nie powinno być problemu. Stawiam skrzydło odwracam się i czuję, że skrzydło ucieka mi na bok. Podbiegam i zamiast przerwać start i sprawdzić co się dzieje na siłę startuję. Nauczka z poprzedniego dnia nic widać mi nie dała. Chcę przyhamować skrzydło i ............ czuję ze coś jest nie tak. Przez radio Stan mówi mi, że mam znowu coś na spływie. To coś,  to solidny węzełek pomiędzy sterówką a środkową linką rzędu D.
Skrzydełko leci co prawda sobie poprawnie ale o jakiejkolwiek pracy lewą sterówką można zapomnieć. Jedynie mogę "wykasować na niej luz" tak coś na oko 10 cm. Potem trzyma jak zabetonowana. Szarpię się z nią parę minut nie patrząc nawet gdzie lecę i po co. Wysokość sama mi jednak urosła i jestem nad startem. Niestety latać z tym gó... sie nie da. Wystarczy mała turbulencja i może mnie poskładać a ja nie będę miał nawet jak zareagować. Podejmuje próbę podejścia do lądowania na startowisku ale  o mały włos nie kończy się to "drzewowaniem" . Szkoda zdrowia - odpuszczam i odchodzę do lądowiska na którym siedzi już Piotrek. Jestem zły na maxa - znowu przez własną głupotę tracę czas, wyjazd, lot i doprowadzam do sytuacji jaka nie powinna mieć miejsca, tym bardziej, że Lijak to nie Cergowa i spokojnie można sobie posprawdzać wszystko przed decyzją o starcie. No cóż "wypadki chodzą po ludziach ale ludzie po wypadkach już nie koniecznie". Po  godzince  jesteśmy z powrotem w powietrzu. Znowu wyżej wieje zachód i nie bardzo można liczyć na żagiel. Jest turbulentnie - Stan zgłasza przez radio, że przed przeskokiem poskładało go solidnie i z krawatem odchodzi do lądowania. Jak się później okaże dociągnie prawie do samego campu, nie będziemy mieli więc kłopotów ze zwózką w razie wtopy.

Lecimy z Piotrem bardzo asekuracyjnie trzymając  cały czas wysokość, Bez problemu osiągamy  ostatni szczyt na grani przed przeskokiem. Namawiam Piotrka na przeskok - leci za mną i marudzi, jakoś nie może uwierzyć, że uda się nam przeskoczyć dolinę i dojść do gór po wschodniej stronie Ajdovsciny. Faktycznie, topię dość szybko, Piotr odbija troszkę w głąb doliny i do zbocza dochodzi na większej wysokości. Nie  mamy jednak problemu z wykręceniem się - powoli ale systematycznie zdobywamy kolejne metry. Daje znać o sobie "praca w grupie". Jest o wiele łatwiej niż samemu. Anteny robimy bez problemu ale na powrocie zaczyna się problem. Niebo jest prawie całkowicie zachmurzone i terma kończy się bardzo szybko. Piotrek pada za "tunelami". Ja dochodzę do miasta ale nie ma sensu pchać się gdzieś dalej. Podaję przez radio pozycję Stanowi i postanawiam wracać w kierunku Piotrka. Plątam się w jakimś "zerku" czekając, aż wiatr sam zniesie mnie w kierunku anten. Stan przez radio zgłasza, że mnie widzi - wybieram więc sobie łączkę obok drogi którą jedzie i podchodzę do lądowania. Jeszcze w powietrzu widzę moje autko zatrzymujące się obok i nim skrzydło spadnie mi na ziemię Stan jest już obok. Fajnie - kolejne 50 km zrobione i kolejny kolega w teamie "ryśnięty" Niby mała rzecz, a cieszy. No i na XCC jest prawie 400 pkt. Na początku sezonu nawet o tym nie marzyłem :). Super wyjazd - dzięki serdeczne dla Piotra i Stana za towarzystwo. Polecam wszystkim, szczególnie Stana od którego można z powodzeniem nauczyć się sztuki przetrwania w każdych warunkach :)

czwartek, 16 czerwca 2011

Chełm - pierwsze starcie

Stary jestem i wszystko co nowe budzi we mnie z założenia pewną obawę. Dotyczy to również nowych startowisk w nowym terenie, bo zawsze potrzeba trochę czasu aby poznać tajniki górki,  miejsca gdzie nosi i których trzeba raczej unikać.
Nie latam już od miesiąca - albo nie ma pogody albo ja nie mam czasu, więc kiedy pojawia się możliwość polatania na Chełmie decyduję się szybko ale........  ekipa Bornów ma już pełny skład i muszę jechać sam. Z biedy ratuje mnie Tomski, z którym docieram pod górkę. Droga niby prosta ale sam bym tam chyba nie trafił, w każdym razie nie tak szybko :).
Lot po łuku :)
Kiedy docieramy na startowisko cała ekipa z Wujkiem na czele jest już uszpejona i startuje jeden za drugim. Bez większego problemu zabierają się z rozległym i długim kominem. Startuje też Tomski. Zostaję tylko z Witkiem, który po spaleniu startu musiał wyplątać skrzydło z krzaków i trochę się spóźnił. Startuję, nie zastanawiając się zbytnio bo skoro wszyscy się zabrali to powinno być prosto, łatwo i przyjemnie. Jednak już kilkadziesiąt sekund później wiem, że to błąd. Komin sie skończył, dusi wszędzie, i chwilę potem siedzę na łące. Szok - jestem tak zły,  że trudno to opisać. Kilka minut później skutecznie startuje i wykręca się Witek. Lezę więc jeszcze raz do góry, dobrze, że nie jestem sam, bo dojechali Mirek z Andrzejem. Drugi start wybieram już staranniej - "siepacze" z pół godziny i tym razem skutecznie zabieram się z przechodzącym kominkiem. W radiu słyszę całą ekipę, jak zwykle przeżywają i  drą dziapy. Przyciszam radio, bo nie słyszę własnego varia i zastanawiam się co robić. Chłopaki są już od dwóch godzin w powietrzu więc gonienie ich nie ma raczej sensu. Wykęcam pracowicie 2100 a chwilę później mam już 2500 m npm. Ładnie to wygląda - Chełm prezentuje się okazale - na wschodzie zalew Klimkówka, od południa i zachodu wyłaniają się całkiem spore górki z szerokimi dolinami w których z pewnością znajdzie się wiele miejsca do lądowania. Sam nawet nie wiem kiedy na trawersie mam Jaworzynkę Krynicką a przed sobą morze zielonego lasu. Granicę przelatuję z zapasem wysokości bo dalej nie bardzo wiem co robić, więc robię "wysokość" Teren poniżej robi się jakiś znajomy.  Sprawdzam położenie na GPS-ie i widzę, że kręcę się idealnie nad Hajtowką. Dokręcam do 2800 i  lecę w kierunku kolejnego szlaku cumulusów. Z tyłu jest już cirrus, na południu i zachodzie niebieska dziura. Słyszę przez radio, że chłopaki przebijają się w kierunku Słubicy, ktoś melduje ze padnie niedaleko Preszowa. Postanawiam lecieć  na południe - nie chcę się przebijać na zachód w kierunku Czarnej Kopy i Slubicy bo wiem, że przygodne lądowanie w tych odludnych terenach może skutkować problemami ze zwózką.  Poniżej dostrzegam wyczyówkę w barwach Ozona  kręcącą opodal kominek. Ponieważ idzie dość szybko do góry postanawiam się dołączyć i za chwilę kolejne metry wykręcam ze  Stefanem Vypariną. Mistrzu jednak szybko mnie zostawia i nie dokręcając nawet do końca obiera kurs na Czarną Kopę do której mam teraz około  3 km. Początkowo miałem polecieć "na sępa" za nim, ale szybkość z jaką odchodził ostudziła skutecznie ten pomysł.
Tu już byłem bezpieczny,  choć jakieś "opalone" dzieciaki
zjadły mi czekoladki,  które kupiłem sobie w Lidlu
Jest godzina 17 a ja mam 2300 i  lecę sobie po prostej bez straty wysokości. Mijam Lipany i na końcu doliny widzę już Preszów. Gdyby nie CTR zamykający mi dolinę można by było lecieć i lecieć, a tak trzeba będzie kończyć tą przygodę na dziś. Jest już późno, więc pchanie się w góry aby "dobić" jeszcze parę km nie ma raczej sensu. Dolatuję do Sabinova - dalej wg. mojego GPS-a jest już CTR i ląduję pod miastem na pięknej łące. Trochę się zdziwiłem - zespół powitalny był szybciej niż opadło mi skrzydło - tragedia, dzieciaki "bardzo opalone" wyrosły  jak spod ziemi i są wszędzie. Chłopaki i dziewczynki chcą dotknąć  wszystkiego. Ze skrzydłem w różyczce próbuję uciekać ale to nie ma sensu :). Roluję tylko wszystko do wora starając się nie wypuszczać niczego z rąk. Może niepotrzebnie, bo są mili i sympatyczni, starają się pomóc. Po chwili dzwoni Wujek - ustala położenie i wydaje mi polecenie nie ruszania się z miejsca. Ma mnie zgarnąć Tomek, który ma jechać przez Sabinov po Witka i Grzesia, którzy są już w Preszowie. Łatwo nie będzie - poleciało 7 osób i trzeba się jakoś pozwozić. Ale widzę, że chłopaki logistykę mają opanowaną do perfekcji - dwie i pół godziny później siedzimy już wszyscy w  autku Wujka, które w międzyczasie Tomek ściągnął tu z Grybowa.
"Opowieśvci z Narni" nie mają końca - sam też jestem uchachany po pachy bo nie myślałem że w ogóle coś ulecę po pechowym początku. Na gepełesie w lini prostej mam 50 km - w domu sie okazuje, że to 73! Drugi mój wynik w tym roku :)  Kurcze - może nauczyłem sie już trochę latać?
Serdeczne dzięki za zwózkę - i specjalne  dla Witka, który cały czas "monitorował" mnie i informował co się dzieje.
Szkoda tylko, że nie lecieliśmy razem, no cóż może następnym razem sie uda :)

piątek, 22 kwietnia 2011

Do trzech razy sztuka








Tatuś i synek :)
Dwa kolejne wyjazdy na Mszanę to klapa i praktycznie zero latania, Jak już udało mi się zabrać,  to było już za późno na sensowny przelocik, a na dodatek musiałem jeszcze zwieźć Miska z Bardejowa. Poplątałem się tylko  z pół godziny nad górką czekając na śmigłowiec, który zabrał Pawła do szpitala, po niefortunnej próbie staranowanie wierzchołka jakieś jodły czy świerka.
Jadąc więc dziś na Roztoki rozmyślałem sobie nad sensem uprawianie tego porypanego sportu. Ma to prawie same wady - nie można sobie jechać kiedy się chce i kiedy ma się czas, ale wtedy kiedy jest WARUN.
WARUN rządzi wszystkim, jest ważniejszy niż ..... bebebe.
Na dodatek to całe porypane XCC powoduje, że nie można posiedzieć sobie spokojnie w domu, bo za chwilę okaże się, że właśnie przesiedziało się waruna roku. Bez sensu - trzeba coś z tym zrobić. Może kupię sobie napęd (jak już będę tak stary, że nie dam rady wyleźć na górkę)?
Na razie jednak jedziemy - Misiek jak zwykle zaspał więc jesteśmy spóźnieni i gdy dojeżdżamy na przełęcz okazuje się, że cała ekipa Prowinga jest już na starcie, a Payonczek lata sobie w najlepsze. Przez radio słyszymy jak mówi, że jest mocno i "nerwowo"  ale to pewnie zwyczajna podpucha mająca na celu osłabienie morale przeciwnika (zartuje - Payonczek nigdy nie kłamie - taki już jest). Wychodzimy pomalutku tak, że na starcie zastajemy tylko Robaka. Reszta albo odleciała albo utopiła i teraz ucieka przed Słowackimi strażnikami przyrody, którzy zrobili sobie małą akcję mającą uświadomić nam, iż po ich niebie latać sobie  możemy ale na ich ziemi  lądować już nie można, bo to rujnuje ich florę i faunę. Cholera a to, że obok teren jest zryty przez ciągniki  wywożące drewno to pikuś.
Nie mamy więc wyboru - musimy wystartować  i  odlecieć na polską stronę albo zejść z powrotem do auta, bo goście czają się w krzakach na dole czekając tylko na kolejnego"jelenia".
Startujemy z Miśkiem prawie jednocześnie - ale to "prawie" jak zwykle robi różnice. On wszczeliwuje się idealnie w komin, mi zostają  pierdy z którymi wyjeżdżam jednak nad grań i ....... gubię. Przez radio Misiu radzi mi  szukać tego  z przodu - i ma rację. Kilka minut później mam  ponad 2500 m i ruszam w pościg. Na tej wysokości wiatr jest na razie dość słaby, jednak  ma zupełnie inny kierunek niż na dole i wieje z zachodu.
Będzie nas znosiło na wschód - postanawiamy więc lecieć tak by minąć zalew Soliński od zachodu by później mieć większą możliwość manewru. Jednak im dalej na północ tym wiatr robi się coraz mocniejszy i każdy kolejny komin znosi nas coraz bardziej na wschód.  Okazuje się, że nie bardzo uda sie nam obejść zalew od zachodu,  Przelatujemy  go gdzieś na północ od Chrewtu. Przez radio słyszę chłopaków z Prowinga,  którzy też sie tu gdzieś plątają po okolicy. Misiek odskakuje do przodu a jak o mało nie zaliczam gleby. Praktycznie w ostatniej chwili łapię jakieś bębelki z którymi powoli ale systematycznie jadę  do góry. Misiu, widząc, że mam kłopot wraca do mnie i razem dokręcamy do podstawy.  Jesteśmy pod szlakiem z chmur ciągnącym się co najmniej kilkanaście kilometrów. Sytuacja robi się jednak nieciekawa - coraz mocniejszy wiatr z kierunku  W i NW powoduje, że przebijanie się na północ lub zachód staje się niemożliwe a od wschodu zamyka nas Ukraina. 
Jestem tak "zafiksowany" tym, że mam lecieć do przodu iż sugestia Miśka aby wrócić w wysokie Bieszczady jakoś do mnie nie dociera. 
Na prawie 2 tys  dolatujemy do Ustrzyk - próbujemy przebijać się  dalej, ale wkrótce stwierdzamy z Miśkiem, iż za bardzo to sensu nie ma.  Są momenty w których GPS pokazuje mi tylko 5-7 km na godzinę.  

Roztoki - Ustrzyki  czyli  spacerkiem przez Bieszczady
Przed nami stacja benzynowa (a na niej Aro gotowy do zwózki)   a obok piękna łąka. Podejmujemy decyzję i z wysokości około 1500 m schodzimy do lądowania :). Na dziś będzie dość. Nie jest to jednak takie proste - mimo pełnego spida ziemia nie za bardzo przesuwa się do przodu - lądowisko widzę pod kątem 45 stopni i nie mam pewności czy do niego dojdę - faktycznie wieje bardzo mocno. Odpuszcza dopiero może ze 200 metrów nad ziemią. Siadamy z  Misiem jednocześnie -  musiało to pięknie wyglądać :).
  Pakujemy się i przechodzimy na przystanek po drugiej stronie drogi, by złapać coś do Leska bo tam właśnie ma dojechać z Roztok nasze autko (dzięki Aro za organizację tej operacji).  Wsiadam do autobusu,  który zjawia się w kilka minut zostawiając na przystanku Miśka, tak sie zfiksował  na "okazję" że nie wpadło mu do głowy wsiąść do PKŁesu :). 

Prawie jednocześnie jednak zjawiamy się w "kanciapie" Prowinga w Lesku,  Wymiana wrażeń (czytaj opowieści z Narni ) i możemy wracać do domku. Dzięki chłopaki - latanie z Wami to prawdziwa przyjemność

niedziela, 3 kwietnia 2011

Więcej niż chciałem

Ostatni dzień marca zapowiadał się wg. Miska interesująco, ja nawet nie sprawdzałem prognoz bo po ostatnich dniach jakoś nie miałem  zbytnio chęci ani ochoty na latanie. W każdym razie jest decyzja - jedziemy na Roztoki - ma być warun :).
Początkowo ekipa miała być większa, ale w końcu ruszamy z Rzeszowa tylko z Miśkiem, po drodze ma dołączyć Grzybek i Kasta. Jest późno - moim zdaniem nawet za późno na Roztoki. W Cisnej parkujemy auto i czekamy na resztę. Na starcie jesteśmy grubo po 13, ale tylko w trójkę, bo Kasta wraca jeszcze do Cisnej po kask.

Szpeje się  bez entuzjazmu, Misiek też sie grzebie - jakoś nie widać dziś charakterystycznej dla niego "napinki". Pomaga mi  jeszcze rozplątać linki. Podnoszę skrzydło a skoro jest ok to nie czekam i startuję od razu. W powietrzu jest nieprzyjemnie - daje się utrzymać ale przechodzące kominy są jakieś porwane, a następująca po nich cisza powoduje, że zaliczenie gleby jest bardzo prawdopodobne.
Po chwili startuje Misiek z Grzybkiem. Super to wygląda, bo idą jeden za drugim blisko siebie. Trochę źle trafili - obszar duszenia po kominie powoduje, że są coraz niżej ale łapią kominek i powoli drapią się do góry. W tym momencie moje vario wydaje dziwny dźwięk i milknie mimo kilkukrotnych prób ponownego włączenia. Nie pomaga walenie, stukanie itp. Posrało się na dobre.
Próbuje poprawić sobie moje LK, aby choć na nim coś tam zobaczyć ale kończy się to tym że wypada mi z uchwytu i na całe szczęście wpada do kokonu - do końca lotu już go nie zobaczę. Zostaje mi tylko wysokość i wznoszenie z GPS - a. Zaaferowany tym wszystkim tracę wysokość i ledwo przechodzę nad wierzchołkami drzew - jak błyskawicznie nie znajdę jakiegoś noszenia to zaraz będę siedział na łące na dole - jak w ogóle tam dolecę. Nastrój mam taki, że wisi mi to i powiewa - trudno. Coś jednak telepie mi skrzydłem i metr po metrze udaje mi się odzyskiwać wysokość. Wychodzę pomalutku nad grań starając się idealnie prowadzić skrzydło w krążeniu by nie zgubić noszenia. Bez Varia to trochę dziwne - z drugiej stron absolutna cisza pozwala jakoś lepiej sie koncentrować, bardziej czuć co dzieje się za skrzydłem, lepiej wczuwać w delikatne sygnały przekazywane w czasie każdego okrążenia. W  oddali gdzieś nad Przysłupem kręcą Misiek z Grzybkiem. Zgłaszam im ze nie mam Varia i pewnie zaraz padnę więc niech sie nie martwią o zwózkę. Na startowisku Kasta zgłasza, że ma zapasowe baterie - podejmuję próbę lądowania ale bez skutku - zabiera mnie przechodzący komin z którym szybko wychodzę nad grań. Jazda do góry robi się niesamowita - trudno mi określić siłę komina ale bardzo szybko wychodzę na 2700 m. Kosmos - wokół cichutko, spokój, nie ma turbulencji, nie dusi specjalnie, widoki  przepiękne. Zastanawiam sie co zrobić z tą wysokością - postanawiam lecieć przez Przysłup na północ wybierając miejsca nadające się do wylądowania na wypadek wtopy. Nie widzę Miśka - Paweł daleko z przodu walczy gdzieś nad  lasem, ale jest dużo poniżej. W okolicach  Przysłupa czuję delikatne szarpnięcie - robię kółko i okazuje sie, że coś mam. Powolutku udaje mi się odzyskiwać wysokość, ale bez wspomagania pikawki idzie ciężko i w końcu gubię to.
Nad Jaworem spotkaliśmy się z Miskiem - nawet fotkę mi zrobił :)


Lecę górkami w stronę jeziora starając się zawsze mieć w zasięgu jakieś niezalesione miejsce, wysokość topnieje a cień w którym jestem nie nastraja optymistycznie. Przed  zalewem, który zamyka mi drogę dostrzegam nasłoneczniony pagórek na którym coś może być, Wysokość  minimalna ale jest nadzieja, że jakoś dolecę. W pewnym momencie dostrzegam z lewej strony małego drapieżnika - leci równolegle ze mną, po chwili wyprzedza mnie by odejść jeszcze bardziej w bok i .............zaczyna kręcić komin. Zakręcam i czuję ze coś jest. Problem w tym, że komin idzie nad zalew a wysokość zdecydowanie za mała żeby w razie wtopy przelecieć na drugi brzeg, lub wrócić. Próbuję kolejny raz włączyć Vario i o dziwo działa!!! Cud???  Teraz czuję sie o wiele bezpieczniej - pomalutku centruję sobie noszenie wędrując z nim przez cały zalew.
Gdzieś na trasie - fotka Miśka
Pierwszy raz widzę Przemyśl z tej perspektywy - fot. Misiek
W radio odzywa się Misiek, mówi że jest za zalewem i leci w kierunku Jawora - kurna ja jestem nad Jaworem ale jego nie widze? Szukamy się po niebie by po chwili lecieć już razem. Tyle razy umawialiśmy się i  rzadko sie to udawało aby polecieć razem a teraz lecimy stabil w stabil .  Misiek daje przodem wzdłuż doliny, ja odbijam w kierunku Żukowa i już na przedpolu tego pasma łapię kolejne noszenie.  Kręcąc się mijam  pasmo Dźwiniacza. W pewnym momencie, mając kupę wysokości zastanawiam się czy by nie wylądować na szczycie Bezmiechowej, ale przez radio słyszę jak Payonczek mówi, że bardzo mocno wieje i jest tam na granicy przewiania. Dziwne, bo na mojej wysokości nic szczególnego się nie dzieje, ale - na wszelki wypadek - odchodzę w kierunku  pasa startowego na trawersie Arłamowa.  Cały czas idzie do dołu - rozglądam się za jakimś miejscem gdzie powinien być komin i wkrótce trafiam delikatne noszenie. W sumie nie wiem co robić- plan miałem na minimum czyli 15 km, więc robię wysokość. W pewnej chwili dostrzegam lecącego od wschodu glajta. Jest wysoko i szybko zbliża się do mnie. Okazuje się, że to znowu Misiek, odleciał, poleciał i znowu mnie dogania. Kochany synek - pilnuje starego :) Lecimy znowu razem - super wrażenie. Mamy kupę wysokości i lecimy jak z napędem, mając czas na podziwianie okolicy. Zachodni wiatr spycha nas w kierunku Ukrainy - musimy więc lecieć trawersem. Prawie jednoczenie trafiamy komin, Super - stabil w stabil idziemy do góry. Robi się zimno i tak jakoś ciemno ale fajnie. Obserwuję Miśka (trzeba uczyć się od najlepszych) i nawet nie dostrzegam jak horyzont powoli mi się zamyka.  Słyszę tylko  jak Misiek krzyczy przez radio że odchodzi na południe a ja mam lecieć na północ. Ale kurna gdzie jest północ? Przełączam ekran na GPS-ie, ustalam kierunek, zakładam klapy tak że zostaje mi parę komór, cała bela i mam 4 m/s do góry. Kurcze wcale mnie to nie cieszy. Ziemi nie widać - a vario wyje :) Taki odważny to ja nie jestem, wiec jak na 3200 wylatuje z tego cholerstwa to jestem przeszczęśliwy. Misiek uchachany zgłasza rzez radio że ma 3400. Kurcze - zimno jak .............. Moje kalesony zostały w plecaku, a łapy w cienkich rękawiczkach bolą niesamowicie. Cały czas mam pełne klapy i rozpaczliwie próbuję zejść choć trochę niżej, co wcale nie jest takie proste bo kolejna chmurka zajmuje obszar chyba połowy Polski i drze jak głupia. Wreszcie udaje mi się zejść troszkę niżej - ustawiam sobie na GPS kurs na dom  Grzybka w Przemyślu (kurcze jak niewiele km mi do niego zostało) puszczam sterówki, wkładam ręce pod kurtkę i usiłuję nie zamarznąć :) Dobrze nie jest - Aby nie iść do góry muszę mocno deptać spida a nogi mam już sztywne.
Podstawy na 3 tys metrów to można lecieć  :)

Ciężko to jednak chodzi. Do Przemyśla dochodzę niewiele poniżej 2 tys. Na radiu Relax zagrzewa mnie i dodaje otuchy bo już chciałem kończyć to latanie na tym etapie. Z tyłu Misiek klnie przez radio, że nie może mnie dogonić - wstawiam mu kit ze lecę bez spida co go jeszcze bardziej denerwuje bo on swojego  ciśnie. A co - niech wie, że Summit to nie jakiś brazylijski badziew :).
Mam już troszkę dość - chce do ziemi - tym bardziej, że  lecąc tylko po doskonałości powinienem zaliczyć tą pierwszą stówkę w życiu. Nawet nie próbuję kręcić napotykanych po drodze noszeń przelatując je na wprost. W radiu znowu słyszę, że Misiek kręci komin, chyba u mózg zamarzł w tej chmurze, ma gość zdrowie, jeszcze mu mało,  łapami będzie machał a nie pozwoli dać się wyprzedzić. Mijam Radymno i zawracam w kierunku Jarosławia. Lecę sobie wzdłuż drogi szukając czegoś fajnego gdzie można by usiąść i poskładać galjta. Na GPS-ie mam 98 km od startu w linii prostej więc powinno styknąć :). Będzie dość - ląduję, Nim poskładałem glajta odbieram chyba z 10 telefonów z gratulacjami - hehehe - kurde - mała rzecz a cieszy. Dowiaduję się ze gdzieś w okolicy siedzi też Tomski po starcie z Myscowej i trzeba go zwieźć. Ciekawe czym? Wkrótce wszystko się wyjaśnia. Kochany Relaks jest po mnie w kilka minut, zbieramy Miśka i Tomskiego i  lądujemy u Grzybka, który przywiózł mi z Cisnej moje autko. Super - jeszcze godzinka i będziemy w domku - może wreszcie coś zjem bo sniadanie rano mi jakoś nie weszło a o 20 wieczorem to już trochę głodny jestem :)
Dzięki chłopaki za wszystko - Dzięki Relaks za zwózkę, dzięki Grzybu za  autko, dzięki Payonczku za dobre słowo i wskazówki na trasie.
Dzięki Zeniu - Ty wiesz za co :)

poniedziałek, 17 stycznia 2011

Jedna jaskółka wiosny nie czyni ale................ :)

Nowy Harcerzoglajtowóz - trochę  ma mały
bagażnik, tj nie ma go prawie wcale :).
Prawie dwa miesiące przerwy to wiele, więc kiedy tylko była szansa na "polatanie" meldowaliśmy się na pobliskich górkach. Efekty tego mizerne, aż do dziś :). Rano sprawdzamy pogodę i ma być dobrze. Po 10 jest u mnie Harcerz (nowym autkiem) i .........kierunek  Działy. Na miejscu jesteśmy pierwsi ale nie ma waruna - jest słabo. Za kilkanaście minut melduje się Tomski z ekipą i zaczynają próbować. Stoje ze skrzydłem nad głową (nowiutkim, pachnącym po prostu pięknym :)) i czekam aż sie wzmocni bo na razie każda próba kończy się lądowaniem kawałek dalej.

Chwilę po tym wychodzi słoneczko i zaczyna się latanie. Mój nowy glajcik szybuje przepięknie - nie wiem czy to autosugestia czy faktycznie lepiej lata niż poprzedni, ale jestem zadowolony. Zaczna się terma - udaje nam sie nawet wykręcić parę kominków uzyskując do 150 m nad start. Jak na styczeń jest super.
Moje nowe cudo w czasie "międzylądowania"
 Po godzince z hakiem zaczyna mi być zimno w ręce. Ląduje na chwilkę - zresztą siadło i padli wszyscy.

Po chwili znów latamy, ale jest już słabo - nisko, liczymy szyszki na sosnach. Chce dobić do dwóch godzin (taki był plan na dziś) i lądujemy na startowisku. Harcerz, też ma dość ale jest uchachany podobnie jak ja :) W sumie "mała rzecz a cieszy"  Byle do wiosny!