Odwiedzili mnie :)

sobota, 4 marca 2017

Kolumbia paralotniowo

PROLOG

Stare przysłowie mówi, że "z kim przystajesz takim się stajesz" i pewnie jest w tym trochę racji. Przynajmniej w moim przypadku jakoś tak to zadziałało. Od kilku lat koledzy z teamu w okresie zimy organizują ekspedycje paralotniowe do różnych ciekawych miejsc, a od trzech chyba już lat latają w styczniu do Kolumbii, do czego również próbowali mnie namówić. 
Moje wrodzone lenistwo oraz strach, obawa przed wszystkim co nowe i inne, skutecznie pozwalały mi się jednak  opierać tym namową. Zawsze coś stało na drodze - a to kasa, a to brak urlopu itp. Planując tegoroczny wyjazd uderzyli jednak w mój czuły punkt i Gosia namówiła na niego Tesię. No cóż - kobity rządzą :).
A więc pozamiatane - trzeba jechać, a tak poważnie to była to chyba jedyna szansa na taką wyprawę. Sam nigdy bym się nie zdecydował a gdyby nawet,  to   z pewnością zgubiłbym się już na pierwszym lotnisku. Dlatego jestem im niezmiernie wdzięczny, szczególnie Wujkowi, który ogarniał to wszystko, począwszy od biletów, zakwaterowania, transferów na i z lotnisk a skończywszy na dobrych radach gdzie i dlaczego należy lecieć (zresztą nie tylko, bo jak wszyscy wiedzą Wujek wie wszystko najlepiej a nawet jak nie to i tak ma rację :)). Ale po kolei....

NO TO LECIMY

Od lewej:  W@cek, Bogdan Piachu, Jarek Prezes i Grzesiu.
Zagubił się Kemot, Wujek i Tomski ale niedługo się znajdą
Decydując się na tak daleką wyprawę często musimy pokonać kilka barier, czas, kasa, obowiązki tu w kraju   itp. My przygotowania zaczęliśmy już w lecie 2016 roku. Chłopaki monitorowali cały czas ceny biletów, i wreszcie w pewien lipcowy czy sierpniowy dzionek pada decyzja - kupujemy!
Cena  atrakcyjna ale wylot z Berlina - cóż, jakoś to będzie, kto się będzie martwił tym co ma być dopiero za prawie pół roku.
W Berlinie byliśmy trochę za wcześnie więc po nocy spędzonej w samochodzie
każdy stara się odpoczywać jak może
Ekipa robi się naprawdę "zacna". Do Wujka, Tomskiego, Prezesa, Jarka, Piacha i Kemota, którzy tam już byli dołączam ja z Tesią, Grzesiu i Boguś z żoną. Oczywiście Tomski leci z Moniką a Wujek z Gosią. Jest więc nas pokaźna grupka :) - w sumie 9 pilotów i czworo "supporterów".  W miarę upływu czasu na ten sam lot decydują się również inni znajomi, bilety kupuje też Michał z Magdą, "Karpiu" z Krysią. Leci też z nami  Andi - czyli prawie pół samolotu. Zapowiada się ciekawie.





PODRÓŻ

Na podejściu do pasa w Amsterdamie
Podróż to najbardziej męcząca część tej wyprawy.  Wyjeżdżamy z Rzeszowa późnym wieczorem zbierając się po drodze z innymi tak, że do Berlina docieramy chyba 5 samochodami.  Ja jadę z Wujkiem Gosią i Tesią. Boguś bierze nam część bagażu więc mamy możliwość rozłożenia siedzeń i przespania się choć trochę, bo prowadzimy na zmianę. Chłopaki maja zarezerwowane parkingi i na lotnisku jesteśmy przed czasem. Odprawa i już jesteśmy w samolocie  do Amsterdamu, gdzie
mamy przesiadkę do Bogoty.  Lotnisko w Amsterdamie robi wrażenie - nie mamy wiele czasu więc prawie biegiem przechodzimy na jego drugi koniec. Czekając nim otworzą bramki do wejścia patrzymy przez szybę jak obsługa ładuje do samolotu  bagaże. Jest tego trochę - tak szacunkowo około 8 ton, ale wszystko to "fruwa" i widać ze nikt się tym nie przejmuje czy przypadkiem coś się nie uszkodzi, nie zniszczy itp.
Lecimy - 12 godzin i będziemy w Bogocie. Na osobistych monitorkach mogliśmy
na bieżąco śledzić nie tylko pozycję samolotu, ale wysokość, prędkość itp.


Sam lot ciągnie się w nieskończoność. Nie ma co robić, przez okno nic nie widać poza bezkresem oceanu. Jemy, pijemy, pijemy, łazimy po całym samolocie, znowu coś jemy. Sytuacja zmienia się dopiero nad Ameryką - wreszcie coś widać no i od czasu do czasu poterepie ogonem. Wreszcie Bogota, wita nas bardzo rześkim a nawet chłodnym  powietrzem. Jakoś nie czuję tego gorąca i upału który miał nas dopaść po wyjściu z samolotu. Trudno się dziwić bo przecież Bogota położona jest na wysokości coś około 2500 m npm a więc pół kilometra wyżej niż nasz Kasprowy. Miasto robi wrażenie zarówno rozmiarami jak i położeniem w otoczeniu gór. Po godzince ostatni etap i późnym wieczorem lokalnego czasu jesteśmy w Cali gdzie już czeka na nas autobus do Roldanillo. Dwie godziny i będziemy na miejscu. Jednak to byłoby zbyt piękne. W Cali niektórzy z nas nie mogą znaleźć swoich bagaży. Ja, Michał, Piotrek, Andi nie mamy skrzydeł. Grzesiek i Jarek nie mają całego bagażu z ubraniami sprzętem i elektroniką. Robi się nerwowo tym bardziej, że jedyny mówiący po hiszpańsku Wujek wziął i sobie poszedł nieświadom tego co przeżywamy. W ogóle z tymi językami  jest jakaś masakra - tu nikt nie mówi po angielsku ani po polsku! Toż to szok! A na każdej bramce ktoś się o coś pyta. Najczęściej mówię wówczas uśmiechając się że "mama mówiła żeby nie rozmawiać z obcymi" co załatwia sprawę - pani przybiją pieczątkę albo przykleja do paszportu niebieskie kółeczko :)
Wreszcie pojawia się jakaś panienka, która informuje nas, że nasze bagaże zostały w Amsterdamie!!! W sumie i tak dobrze że nie poleciały do Australii np. Kurna, kiedy patrzyłem jak oni to pakowali to czułem,  że albo coś rozwalą albo zgubią. Zostawiamy na lotnisku adres gdzie będziemy mieszkać, nr telefonów i zestresowani na maksa jedziemy do Roldanillo. Podobno sprzęt doleci i nam go dowiozą. Następnego dnia okazuje się że Jarek w swoim bagażu zostawił włączonego satelitarnego spota i możemy faktycznie potwierdzić że bagaż jest w Amsterdamie. Ale po jakimś czasie mamy sygnał, że spot zalogował się w ..... Panamie!
Szok - KLM trafił co prawda w kontynent tyle, że z tysiąc kilometrów w bok.
Robiąc odprawę przez internet można wybrać sobie miejsce. My opanowaliśmy
cały ogon samolotu. Trochę może bardziej tu rzuca ale za to jest bliżej do kuchni :)
Podróż powrotna przebiega natomiast już bez takich emocji. Lecimy bezpośrednio z Cali do Amsterdamu z pominięciem Bogoty, a że wylot mamy około 22 czasu lokalnego to po posiłku wszyscy układają się do spania i lot mija dość szybko. Znowu "opanowujemy" ogon samolotu. Jedyne co mnie wkurza to to, że niektórzy z podróżnych potrafią znaleźć swój samolot do którego należy wsiąść, mało tego potrafią nawet po numerku odnaleźć swój fotel ale już kurna swojego luku bagażowego nie namierzą za żadne skarby i pakują klamoty gdzie tylko popadnie. Jako,  że na ogon docieramy na końcu najczęściej nasze luki są już zapchane. Ale cóż -"niektórzy widelcami uczyli się jeść dopiero niedawno". :)
Na fotelu mimo rozłożenia nie da się spać - boli mnie kręgosłup i ogólnie jest do du... więc postanawiam za ostatnim rzędem foteli stworzyć sobie swoją "biznes klasę" . Biorę kocyk i poduszeczkę KLM-u i układam się wygodnie na podłodze. Nikomu to nie przeszkadza a wyspałem się 11 kilometrów nad ziemią (chyba nad morzem)  jak nigdy.
Najbardziej bałem się powrotu z Berlina do domu. Gdy wreszcie dolecieliśmy było już mocno po południu a więc około 23 czasu do którego od dwóch tygodni się przyzwyczailiśmy. Droga mija jednak dość fajnie - prowadzimy z Wujkiem na zmianę i około 3-4 nad ranem jestem w domku. Można się jeszcze przespać chwilę po przecież na ósmą muszę być w pracy :).



WARUNKI DO LATANIA


 
Schemat latania preferowany przez nasz team. Najpierw po górach do
La Union, przeskok na drugą stronę i rozciągnięcie na Obando,
 powrót nad Zarzał i jak się da dalej na południe i do domku.
Jak się uda to wyjdzie 100 FAI (byli tacy co im wyszło)

Roldanillo to miasteczko położone na wysokości około 1200 m npm u stóp pasma górskiego oddzielającego wybrzeże oceanu od centrum kontynentu. Na wschód od niego rozciąga się  szeroka na 20 - 30 km, płaska jak stół dolina ciągnąca się z północy na południe, przecięta wzdłuż rzeką  Cauca. Wschodnia krawędź doliny ograniczona jest również górami. Warunki tu przypominają mi trochę Macedonię, z tym że tu jest raczej bezwietrznie przez większą część dnia.
Latanie "po płaskim" jest dużo łatwiejsze jeżeli lecimy w grupie. Zawsze ktoś coś
trafi z tym, że utrzymanie się za naszymi orłami nie jest takie proste.
Na fotce nasza piątka- od lewej ja, z przodu Piach, Grzesiu i Kemot.
Za mną Wujek.Fotkę pstryknął nam przypadkowy pilot
- Kemot znalazł ją na xcontest :)
Pod nami rzeka Cauca dzieląca dolinę, ma coś około 1000 km.
Nasze orły narzucały takie tempo na starcie,
że aby za nimi nadążyć trzeba było biegać.
Dopiero po godzinie 15 pojawia się czasem silna, wiejąca z zachodu bryza. Wiszące nad głową prawie w zenicie słońce ( to 4 stopień szerokości geograficznej) sprawia, że terma budzi się bardzo wcześnie, i bywa czasem nieprzyjemna, szczególnie w górach na małej wysokości. Dolina zaczyna pracować wczesnym przedpołudniem dając szerokie i spokojne noszenia. Chłopaki mają tu przećwiczone swoje stałe trasy i przy dobrej pogodzie (jakiej w tym roku podobno nie było ) oblecenie trójkąta FAI 100 nie powinno stanowić większego problemu. Może i nie powinno ale nie jest to takie proste. Trzeba przyzwyczaić się do trochę innego latania po górach (nie ma wiatru więc nie ma mowy o podpieraniu się żaglem na zboczu) i do wysokości dna doliny które ma ponad 900 m npm. Latając u nas i mając wysokość 1400 m można jeszcze lecieć i lecieć.
Tam najwyżej można wybrać pole do lądowania choć  "wykrętki" z kilkunastu czy kilkudziesięciu metrów nad ziemią są na porządku dziennym. Bardzo pomagają w tym "latające kury" - czarne ptaszydła pojawiające się nie wiadomo skąd w dużej ilości jak tylko w okolicy odpali gdzieś terma. Są lepsze niż wario - wielokrotnie zdarzało mi się zostawiać swój komin i lecieć do "zaznaczonego" przez kury noszenia, zazwyczaj o wiele mocniejszego.
Zdarzało się nam startować "w chmurę" ale wystarczyło przelecieć kawałek
na przedpole by wylecieć na czysty obszar.
Mocno operujące słońce umożliwia latanie nawet przy pełnym zachmurzeniu, wystarczy by gdzieś na moment przedarło się przez dziurę w chmurze a terma odpala z całą mocą. Dolina ma jednak swoje sekrety - po porzuceniu gór trzeba mieć sporą wysokość by bezpiecznie dotrzeć na jej wschodnią stronę gdzie na pagórkach można trafić bez problemu komin - próżno jest ich szukać wcześniej, pojawiają się w rejonie środka doliny a zakola rzeki to raczej bankowe miejsca. Kto się o tym nie przekonał na własnej skórze pada często na samym
Raz nawet odwiedziły nas na starcie nasze kobiety
i od razu jakieś dzieciaki chciały sobie z nimi strzelić fotkę :);
początku podróży po niej. Lecąc "po górach" też często nie mieliśmy łatwo bo podstawy w tym roku nie były powalające a więc i wysokość do dyspozycji bywała niewielka. Wystarczyła chwila nieuwagi, by znaleźć się za nisko a wówczas bardzo trudno było wrócić do gry i często kończyło się to przy pierwszej drodze prowadzącej do miasteczka.  Startować można dość wcześnie, a w okolicy są trzy startowiska z których można to robić. W dniach zawodów dwa z nich położone najbliżej są dostępne tylko dla zawodników a porządku pilnuje wojsko. Zresztą wojska i policji jest bardzo dużo, mafia narkotykowa z Medelin i z Cali niby rozbita ale raczej bez potrzeby by się nie plątali.

 
KWATERA

Wujek w akcji czyli jajecznica z 24 jaj na śniadanie :)
 
 Ponieważ było nas zbyt wielu by zamieszkać na kwaterze którą Wujek zarezerwował dla nas, chłopaki wynajęli sobie pokój w hotelu w centrum miasta a Michał i Piotrek ze swoimi kobietami spali w hotelu kawałek od nas.
W hotelu dziewczyny mogły się poopalać na tarasie na dachu.
Początkowo nie bardzo mi się podobało, a że mało intymnie, wspólna łazienka, szwendający się pies,  ale z czasem gdy przeszło zmęczenie podróżą coraz bardziej mi się tu podobało. Mieszkanie w grupie (a było nas tu 10 osób) ma swoje zalety a takich drinków jak robił Wojtek nie robił nikt.
Jak nie chciało się nam iść na śniadanie do baru Wujek albo dziewczyny potrafili wyczarować coś na miejscu. Po paru dniach doszliśmy z Tomskim do takiej wprawy w wyjadaniu pokarmu innym, że praktycznie nie musieliśmy robić zakupów a jedzenia ciągle było pod dostatkiem. Piwa zresztą też bo kiedyś pożyczyłem kilka dziewczynom więc do końca wyjazdu nieustannie mi go oddawały i nigdy się nie kończyło.

Nasz gospodarz z psem, który przez jakiś czas mieszkał z nami (pies nie gospodarz) Lepiej
nam jednak było chyba bez niego.


ZWÓZKI I WYWÓZKI  

Komitet powitalny na polu trzciny cukrowej
Nim zdążyłem poskładać skrzydło zorganizowali mi mototaxi :)

Można i tak - a jak komuś niewygodnie to taryfa
w przeliczeniu  kosztowała  30 max 40 PLN
Nas wyjazd autobusem kosztował mniej niż 10 PLN
 Kolumbia jest najbardziej przyjaznym i wdzięcznym krajem jaki znam, jeżeli chodzi o zwózki z trasy.  To jak wrócę z przelotu? Co będzie jak gdzieś padnę?  Jak dostanę się do domu nie znając języka, to spędzało mi sen z powiek.
Paralotniarzy na start wywoziły różne wynalazki.
Roldanillo to centrum paralotniarstwa i każdego poranka z rynku
w góry wyjeżdżało co najmniej kilkanaście różnego
rodzaju pojazdów.

Argumenty kolegów którzy twierdzili, że przecież lata się trójkąty w promieniu max 50 km od miasta, że wszędzie są drogi (albo prawie wszędzie), że komunikacja publiczna jest ogólnie dostępna jakoś do mnie nie przemawiały. Wiedziałem swoje - oczyma wyobraźni widziałem siebie przedzierającego się z plecakiem w upale przez plantacje koki, poganiany ogniem z kałachów lokalnych mafiozów, potomków Pabla Escobara.
Można było też "załapać" się na ekotaxi
 To co jednak zobaczyłem na miejscu baaaaardzo mnie pozytywnie zaskoczyło. Wywózkę mieliśmy tak komfortową jak tylko można sobie wyobrazić, wielki bus podjeżdżał po 9 rano pod nasz dom i zabierał nas na startowisko. Po drodze zbieraliśmy "krewnych i znajomych" i wspólnie jechaliśmy na górę. Zresztą te wyjazdy na co dzień świetnie dokumentował Jarek nagrywając wtedy filmiki umieszczane na bieżąco na You Tubie. Wystarczy wpisać tam hasło "Oko dyrektora" by zobaczyć jakie wówczas mieliśmy problemy i jak staraliśmy się je rozwiązywać.
Oko dyrektora - odcinek 5
 Autobus zawoził nas praktycznie na sam start - a podejście to dosłownie kilka kroków.
Mototaxi - za 1000 - 1500 kolumbijskich pesos (2 zł) można było
przejechać pół miasteczka. Korzystaliśmy z tego namiętnie
np. po zakupach, po obiedzie a nawet po powrocie z przelotu.
Jednak najbardziej zaskoczyło mnie  to jak mili i przyjaźni oraz pomocni są Kolumbijczycy.
Trudno to sobie wyobrazić ale po wylądowaniu bardzo często "zwózka" podjeżdżała sama w postaci jakiegoś motocyklisty który za parę groszy (w przeliczeniu na nasze złotówki) proponował podwiezienie.
Wystarczyło dojść do drogi, nieważne czy szutrówka czy autostrada,  pomachać ręką by zaraz ktoś się zatrzymał i podwiózł nas albo do miasteczka albo do miejsca gdzie mogliśmy złapać busa lub mototaxi do domu. Nie zdarzyło mi się by ktoś taki przyjął podziękowanie w formie kasy choć  często kierowca nadrabiał parę kilometrów. Gdy raz wylądowałem na czyimś podwórku, gospodarz pomógł mi złożyć skrzydło i podwiózł kilka kilometrów, oczywiście o kasie nie mogło być nawet mowy. Do legendy przeszło opowiadanie Piacha którego spotkał na drodze gość jadący motorem razem z jakąś kobietą (może żoną?).
Gdy dowiedział się, że Piachu idzie do miasteczka,  wysadził kobietę a wziął Piacha i zawiózł do cywilizacji. Nie wiem czym się kierował, może po prostu Piach był ładniejszy?




 MOJE LATANIE

Pierwszy lot w Kolumbi - bez waria :)
Ale i tak byłem zadowolony
Do wyprawy do Kolumbi przygotowywałem się jak do żadnego wyjazdu do tej pory.
Przejrzałem i przeanalizowałem loty w tamtym miejscu, znałem na pamięć nazwy miasteczek, charakterystyczne punkty, przygotowałem sobie własne punktu do trójkątów FAI. Teoretycznie byłem gotowy do latania z tym, że jak to zazwyczaj bywa teoria nie chce pokrywać się z praktyka.  
Zarzał - położone po wschodniej stronie doliny
miasteczko było bardzo często punktem zwrotnym
po osiągnięciu którego lecieliśmy "do domu"
Sam początek bardzo nerwowy i stresujący - najpierw przepada mi dwa dni latania bo nie mam skrzydła i nie zanosiło się, że szybko go odzyskam (taksówka przywiozła nam zagubiony przez KLM bagaż o pierwszej w nocy dopiero na trzeci dzień). Gdy już mam wszystko i mogę zdobywać przestworza pada mi pożyczone przed samym wyjazdem wario (zachciwiłem się na nie bo było mniejsze i zajmowało mniej miejsca na kokpicie niż moje) po godzinie lotu. Nagle wydaje z siebie jakiś skowyt, po czym milknie na amen a wskazówka skacze od -5 do +5.  Lecę jeszcze dwie godziny wykorzystując tylko wysokościomierz z GPS-a i asystenta kominów z LK. Idzie mi całkiem fajnie. Cisza bez pikawki pozwala bardziej się skupić i jakby lepiej czuć co dzieje się w powietrzu.
Pod tymi drzewami leżeli goście z kałachami
Ale nie strzelali - może mieli ćwiczenia w strzelaniu
ziemia -ziemia?
Terma w tym dniu zachowuje się "książkowo", widząc wykoszone pole trzciny w zakolu rzeki lecę w jego kierunku i faktycznie stoi tu komin dodatkowo zaznaczony przez kilka krążących kur.  Dolatuję do Zarzału - miasteczka po drugiej stronie doliny i postanawiam wracać do domu domykając niespełna 40 km trójkąt FAI. Jestem zadowolony, mimo że można było dużo więcej bo Wujek robi stówkę a chłopaki też ładnie polatali.
Komitet powitalny
Kolejne dni idzie mi słabo, im bardziej się spinam tym gorzej. Co prawda pogoda nie jest zbyt rewelacyjna ale Wujek i Tomski dokładają kolejne setki (choć mają też i wtopy) więc widać ze można, że się da. Nie rozumiałem w czym tkwi problem - dziś z perspektywy czasu wydaje mi się ze po prostu za bardzo chciałem. Często podejmowałem decyzje sugerując się tym co robią inni, mimo że nie miałem np odpowiedniej wysokości. Nie potrafiłem też się skupić i zdarzało mi się wypaść z komina z którego inni się zabrali. Gdy wreszcie zacząłem latać "swoje" i znów robić to co można było w danym dniu zrobić wyjazd dobiegał powoli do końca.
Szczególnie fajny był przedostatni dzień bo udało się nam polecieć dużą częścią teamu aż za Obando i wrócić nad Zarzał.
To właśnie wtedy ktoś zrobił nam fotę jak razem krążymy w kominie w idealnym kółeczku. Oczywiście w końcu team gdzieś się rozproszył a ja widząc idącą od gór na zachodzie potężną burzę postanawiam czym prędzej szukać schronienia na ziemi.
Piacha też nie zastrzelili :)
Nie jest to proste bo wszystko nosi a i miejsca nie ma za wiele bo do wyboru mam miasto albo bezkresne pola kukurydzy czy trzciny cukrowej. W końcu ląduję na czymś co z góry przypomina boisko piłkarskie. Podchodząc do lądowania słyszę w radiu Piacha, który instruuje mnie jak podejść by on mógł zrobić mi fotki.
Na starcie byliśmy zazwyczaj jako jedni z pierwszych i od razu
zajmowaliśmy tyle miejsca ile nam było potrzeba.
Podobno Jacek (Czapkers) gdy pierwszy raz wyjechał na górę zawołał:
Kurna! Czy jest tu ktoś nie z Rzeszowa! :)
Coś mi jednak nie pasuje - obok "boiska" jest cała masa wojska, wojskowych pojazdów a na placu pośrodku w dwu szeregu stoi cała kompania. Wylatując z nad drzew widzę pod sobą leżących z bronią żołnierzy. Kurna - czyżbym siadał  na strzelnicy?  Nim skrzydło spadło na ziemię kilku z nich jest przy mnie, śmieją się, coś zagadują bo chcą zrobić sobie z nami fotki. Pełny luzik, wylądowaliśmy w centrum bazy ale nikt nie chce żadnych dokumentów. Nawet strażnik na bramie uśmiecha się tylko przyjaźnie.
 Bardzo dobrze wspominam też ostatni dzień. Co prawda czasu jest niewiele bo po południu mamy wyjazd do domu ale udaje mi się wykonać to co zaplanowałem. Zamykam trójkąt za niespełna 70 pkt. lądując w takim miejscu by szybko wrócić do domu. Musimy się przecież jeszcze spakować a Tesia zakupiła właśnie hamak wielkości połowy mojego plecaka ze sprzętem. Był tak tani że grzech byłoby nie zabrać :).









ROLDANILLO I OKOLICE

Basen, pusty o tej porze roku  to najlepsze miejsce do relaksu po lataniu
Mieliśmy go parę minut spacerkiem od domu.

Co można robić w Roldanillo jak się nie lata? Wiadomo latanie to priorytet ale co robić po lataniu?
Okazuje się, że oprócz biesiadowania w różnych knajpkach co raczej przypada na godziny wieczorne możliwości nie ma za wiele choć nie opodal domu mieliśmy basen miejski, pusty o tej porze roku bo przecież jest zima i tylko 26 -30 st. C. Dla nas było jednak wystarczająco ciepło bo woda też była cieplutka.  
Dziewczyny często zamawiały sobie busa do zwiedzania okolic.
Tym razem trafiły na taki który odpalał tylko na pych.

Kilka razy prosto z przelotu meldowaliśmy się na basenie by pobyć z naszymi kobietami a byli tacy co tam nieopodal lądowali. Jednym słowem sielanka tym bardziej ze u nas śniegu było po kolana a taki zastrzyk słońca w zimie to prawdziwy skarb. Oczywiście można było też iść do muzeum w centrum miasta ale wymagało to naprawdę mocnych nerwów. Ekspozycja była tak szokująca, że z pewnością zostawiła ślady w psychice niejednego z nas.
Roldanillo zaczyna żyć po zachodzie słońca co na tej szerokości geograficznej następuje dość szybko.
 Na ulicach pojawiają się chmary skuterów, motocykli i wszelkiej  maści pojazdów prowadzonych przez śliczne Kolumbijki.
Nasze skarby na łonie przyrody :)
Muszą być śliczne skoro w miasteczku wielkości Sanoka koledzy naliczyli kilkanaście  klinik piękności.
Nieprawdą jest że skuter czy motocykl jest pojazdem dwu-osobowym. Tu jeżdżą trzy i czteroosobowe a widok całej rodziny z dziećmi na skuterze nie jest niczym niezwykłym. 

W trakcie pobytu mieliśmy tylko jeden dzień  w którym team nie latał  - ja bo nie miałem na czym, chłopaki bo miało nie być pogody (a była).

Ten dzień poświęciliśmy właśnie na zwiedzanie - miał być park narodowy - wyszedł park rozrywki z kolejami górskimi, i atrakcjami typowymi dla tego typu miejsc. 
Ale nie żałuję bo przy okazji mogłem zobaczyć trochę przyrody charakterystycznej dla tego kraju.  
 W ogóle Kolumbia zafascynowała mnie bogactwem owoców, mimo że wiele z nich jest dostępne i u nas ale smak kupionego na ulicy i obranego maczetą przez sprzedawcę ananasa, mango czy papaja jest po prostu nieporównywalny z tym co mamy w kraju. 
W większości barów można dostać tłoczone ze świeżych owoców soki których cena była porównywalna z ceną podłego piwa u nas. Co dzień poznawaliśmy nowe smaki (dziewczyny zawsze coś przyniosły co my z Tomskim mogliśmy spróbować) a i tak potrzeba by pewnie z miesiąca aby to wszystko ogarnąć.
Tak naprawdę dziewczyny zwiedziły i zobaczyły o wiele więcej niż my. Gdy znudziło się im leżenie na basenie,  organizowały sobie wycieczki po okolicy. Prowodyrem była oczywiście Monika, która była już tu w latach poprzednich.
My mogliśmy tylko oglądać zdjęcia, podziwiać nasze żony i cieszyć się, że się nie nudziły bo chyba nie ma nic gorszego niż znudzona kobieta. Czasem wybierały się pochodzić po górkach, czasem jeździły rowerami, zresztą nie tylko one bo przejażdżki rowerem uskuteczniał też Prezes. Nie wiedziałem, że z niego taki kolarz. :)
Podsumowując:  fajna ta Kolumbia, tylko dwa tygodnie to stanowczo za mało żeby polatać do syta oraz  coś więcej zobaczyć, a możliwości jest bardzo,  bardzo dużo.  To olbrzymi kraj i bardzo fajnie wykombinował sobie Tomski z Moniką (Michał z Magdą i Piotrek z Krysią również) którzy z Cali za coś około 100$ polecieli sobie jeszcze na parę dni samolotem do Kartageny poopalać się nad oceanem.
Jeden dzień spędziliśmy w parku rozrywki w którym
jedną z atrakcji była taka kolejka.
Niektórzy wymiękli - inni mieli kłopot z chodzeniem :)
Gdy wysiadłem z samolotu w Cali zmęczony na maksa podróżą, zestresowany tym, że moje skrzydło dzięki jakimś dupkom z KLM-u  lata gdzieś beze mnie po świecie, pomyślałem, że jestem tu po raz pierwszy i ostatni.  Obecnie patrzę na to zupełnie inaczej, powiem tak: gdy będę miał okazję polecieć tam raz jeszcze na pewno z chęcią to powtórzę. Oczywiście we wszystkich takich wyprawach bardzo ważne a może nawet najważniejsze nie jest to gdzie się jedzie ale z kim się jedzie. Skład jaki był w tym roku był dla mnie fenomenalny.  Dzięki dla Wujka za całokształt Prezesowi i reszcie teamu za wspólne latanie. Pozdrowienia dla wszystkich dziewczynek, bez Was ta wyprawa była by jak Wujkowa jajecznica bez pomidorów, cebulki, i pieczarek.
Teraz już tylko zostało czekać do wiosny - może znowu uda się zmontować jakiś teamowy wyjazd.
A tak na marginesie - latanie ma zawsze swój smak, ale latanie na takim wyjeździe  ma smak którego nie da się z niczym porównać. Dlatego panowie - weźmy się i jedzmy gdzieś, gdziekolwiek. Chałupy jeszcze zdążymy wyremontować:).
ps.
 Relacja z wyjazdu kręcona na bieżąco przez Jarka

Pięć minut oczami Tomskiego

ps.2
Nie potrafię tego ogarnąć inaczej - nie potrafię oddać klimatu, opisać wszystkiego bo wyszłaby z tego powieść której i tak nikt by nie dał rady przeczytać, dlatego proszę o komentarze. Każdy z Was widział to pewnie trochę inaczej





1 komentarz:

  1. Wacku Gall Anonim wymięka przy Twoich opisach, cieszę się że udami mi się Ciebie namówić na ten wyjazd.
    Do następnego razu !!!
    Wujek

    OdpowiedzUsuń