Odwiedzili mnie :)

sobota, 11 maja 2013

Roztoki razy dwa i magia sandałów :).

 Jaka była wiosna w tym roku każdy wie najlepiej więc mimo, iż mamy prawie połowę maja u mnie nalot taki jakby kot napłakał. W środę pojawia się okazja polatania z Roztok, więc montujemy ekipę i w składzie kilku "Bornów" pakujemy się na dwa auta w Bieszczady. Na startowisku oprócz nas jest też Payonczek z Robakiem z Provinga. Zaczyna sie normalnie - Tomski jak zwykle sieje defetyzm i nikt jakoś nie próbuje szykować się do startu. I oczywiście jak zwykle,  pierwszy odpala Wujek, pokazując, że jednak da sie latać, że jest dobrze.

Wujek startuje do swojego lotu zakończonego na 171 km (reszta siedzi i czeka)
Ja nie lecę bo robię fotkę :)
 Nikogo to oczywiście nie przekonuje - dopiero gdy z Payonczkiem, który wystartował chwile po nim wykręcają się i odlatują w siną dal reszta baranów siedzących na starcie łącznie ze mną, podrywa się i startuje. To opóźnienie ma jednak swoje skutki. Niebo zakrywa się bardzo szybko, terma pada i kończymy latanie po 30 - 40 km do startu
Wujek, który z Payonczkiem odeszli wcześniej uciekają z zakitowanego terenu i robią loty o niebo lepsze. Wujek kończy na 171km (rekord Bieszczad) a Mariusz zalicza skromną stóweczkę.
Wracam do domu trochę zdołowany - zawaliłem, można było polecieć o wiele lepiej.
Marudzę więc Teśce jaki to jestem do niczego, jak dobry jest Wujek itp.
Reakcja przechodzi moje oczekiwania, Na drugi dzień Teśka wraca z Rzeszowa z nowymi sandałami i parą nowych  skarpetek :). " Jak chcesz latać jak Wujek to bierz z niego przykład!"
Kurcze - może to faktycznie zadziała?
Okazja do sprawdzenia pojawia się w sobotę. Prognozy jednoznacznie wskazują znowu na Roztoki.
Jedziemy na w składzie Ja z Miśkiem i Czabanem, Tomek Kemot :) z Grzesiem i Witkiem. W Cisnej dołącza jeszcze Tomski, z Krzysiem i .... Stefanem. Na starcie jesteśmy bardzo wcześnie - jeszcze przed 12.
Tłumacze Stefanowi jak ma lecieć :) bo on tu pierwszy raz


Dziś już nikt nie czeka, nawet Tomski twierdzi że trzeba startować jak najszybciej.
Pierwszy odpala Misiek, a zaraz za nim reszta Bornów, Czaban, Payonczek.
Wykręcamy się praktycznie od razu. Trochę to wygląda tak jakby lis wpadł do kurnika, każdy lata jak mu sie podoba. Prawdziwy bur....el. Powoli wychodzimy jednak nad Jasło - dobijamy do około 2 tys i nagle w grupę jakby strzelił piorun! Wszyscy na przepadło rzucają się w stronę Przysłupa, Podkręcam się jeszcze i zastanawiam się co robić. Witia leci po grani na Cisnę i w przeciwieństwie do reszty jedzie w miarę równo nie topiąc. Dołączam do niego i razem z Czabanem lecimy trochę inaczej od innych. Za Cisną jesteśmy jednak nisko, bardzo nisko i od tej pory lecimy już z Witkiem we dwóch. Czaban walczy w parterze ponad pół godziny by w końcu paść. Przez radio słyszę że Tomek zaliczył drzewa, lot skończył też Grzesiek. Dobrze że wszystko jest ok i możemy lecieć dalej.
Kominy są dziwne - nie uciekają z wiatrem jak zazwyczaj a trzeba się do nich cofać. Dość szybko udaje mie sie jednak wykręcić powyżej 2 tys i lecę sobie pod szlaczkiem mając na trawersie z prawej zalew soliński. Wyciągam aparat (no kurcze - dla mnie to wyczyn) i robię kilka fotek. Po 20 minutach trafiam kominek pod kłaczkiem, szybko rozbudowującym się w chmurkę z czarną podstawą.
Zalew Solinski widziany z mojej perspektywy


Wreszcie najwspanialszy moment w każdym locie, kiedy od podstawy chmur dzieli  mnie już tylko kilka kroków,  kilka chwil, kilka  kółek w coraz spokojniejszym powietrzy,  kiedy wiem, że już nic nie stanie mi na przeszkodzie, kiedy wiem, że jeszcze raz się udało. Powoli horyzont zawęża się, zamyka a skrzydło raz po raz zatapia się w ledwo na początku widzialnych kłaczkach. Jeszcze przez moment widzę pod nogami skrawek ziemi ale po chwili wszystko pochłania mleczna otchłań. Vario pika coraz szybciej, a rzut oka na wysokościomierz podnosi jeszcze poziom adrenaliny. Winda do góry działa intensywnie i choć wokół nic nie widać i obiektywnie patrząc nic się przecież nie zmieniło, wiem że muszę stąd wiać czym prędzej, jeżeli nie chcę wylądować gdzieś na księżycu :).
Żartowałem - widziałem tą chmurę wcześniej i wiem na jakiej wysokości może się skończyć,

Nie chcę nawet ocierać się  o nie określoną granicę między kalkulowanym ryzykiem a ryzykanctwem,  Zgadzam się na walkę z potężnymi masami powietrza,  zgadzam się na  uskoki wiatru doprowadzające  czasem  moje skrzydło do stanu cokolwiek dziwnego, tak że zamiast nad głową mogę go sobie pooglądać poniżej moich butów ale nie akceptuję świadomego "szukania guza", sytuacji w której zbyt wiele zaczyna zależeć od przypadku  a coraz mniej od tego czego ja właśnie bym sobie w tym momencie życzył.

Wyjście z chmury, widok pierwszych błysków światła a później morza zieleni dwa kilometry pod nogami wzbudza we mnie euforię za każdym razem. Niby powinienem się już do tego przyzwyczaić, bo przecież przyzwyczajamy się do wszystkiego, ale za każdym razem mam to samo uczucie wielkiej radości, zadowolenia, satysfakcji.  Chodzi w tym chyba o to, że znów udało mi się pokonać nie żywioł  jakim jest powietrze   czy pogoda, lecz przede wszystkim siebie, swoją niepewność a może  i swój strach, który  pojawia się w sytuacji gdy ziemia znika mi pod nogami i uświadamiam sobie jak małym  i bezradnym się jest  w obliczu sił natury w sytuacji których tak do końca nigdy się nie da przewidzieć.
Mogę już podziękować Warunowi, za ten kolejny raz, za następną porcję fantastycznych doznań.
To pozostaje we mnie jeszcze długo po locie.  Chwilami tymi chciałby się człowiek podzielić z innymi, ale jak przekazać, jak wytłumaczyć coś, czego nie da się dotknąć samemu?
Trochę się boję jednak, że po pewnym czasie to spowszednieje, że skończą się emocje i zacznie się rutyna jak np.  przy prowadzeniu samochodu.
Jest to tym bardziej prawdopodobne bo czytając opisy lotów prawdziwych mistrzów trudno czasem doszukać się tam emocji jaka prawie zawsze bije od tych którzy swoją przygodę w powietrzu dopiero zaczynają. Kiedyś miałem nawet taką teorię, że im krótszy lot tym dłuższy jego opis i że po tym poznać prawdziwego pilota, że o swoim lataniu mówi krócej niż leci w rzeczywistości. I pewnie coś w tym jest bo o swoich pierwszych kilkuminutowych zlotach potrafiliśmy przegadać całe noce.
Ale póki mogę,  latania  nie oddam chyba  za żadne skarby  i jeżeli muszę wychodzić na te durne góry wylewając wiadra potu by móc znowu polecieć, to będę to chyba robił dalej  bo tego  co się otrzymuje w zamian nie kupisz w Tesco.
 
Mijam zalew na wysokości Myczkowiec i kieruję się na Bezmiechową nad którą wisi szlak pięknych chmurek. Lecę sam,  Witek z którym byłem przez chwilę w kontakcie odbił gdzieś w kierunku Leska i już go nie widzę.

Z przodu startowisko na Bezmiechowej - gdy do niego doleciałem po szlaczku z chmurek nie było już śladu.
Nim jednak  dolecę do bezmiecha,  po szlaku nie ma już nawet śladu. Zastanawiam sie nawet czy nie lądować na szczycie bo nad hotel dochodzę dosłownie na kilkudziesięciu metrach.  Na grani nic nie ma. Boję sie że jak zacznę szukać czegoś na zawietrznej to skończę w Paszowej a z dwojga złego wolałbym coś zjeść w knajpie na górze.
Śliczne te nasze Bieszczady



Znajomość miejsca jednak procentuje - lecę "po meblach" i łapię okazję do 2700. Znowu mam chwilę spokoju - przez radio słyszę jak Stefan pogania  Miśka i Krzyśka że lecą za wolno i kręcą sie tam gdzie powinni lecieć po prostej na pełnej beli. Są kilka kilometrów z przodu i bardziej na wschód. Mijam Birczę i lotnisko w Krajnej.

Misiu i Krzysiu po przelocie. Zwózka była szybciej niż oni doszli do drogi
W powietrzu coś dzieje sie dziwnego. Skrzydło wyrywa sie we wszystkie strony jakby wpadło w jakąś warstwę porypanego powietrza. Na horyzoncie widzę Krasiczyn a dalej Przemyśl. Z tej wysokości wydają się być w zasięgu. Dzieje sie jednak coś dziwnego. Skrzydło przestaje lecieć do przodu, wysokość ucieka mi coraz szybciej a pod nogami mam morze lasu. Robię kontrolne kółko i okazuje się że wiatr całkiem zmienił kierunek. Teraz wieje zupełnie w drugą stronę. Do Krasiczyna nie dojdę. Odwracam się na zachód próbując uciekać z tego terenu. Jest już jednak za późno. Trzeba było to zrobić przed Birczą a nie pchać sie owczym pędem za innymi.

 




W radiu słyszę ze zawracają też Krzysiek, Misiek i Stefan.  Powrót na zachód kończy sie jednak dość szybko. Wybieram sobie śliczną łączkę przy drodze i na dziś byłoby wszystko. Zaraz po wylądowaniu mam telefon. Czaban, który padł w Cisnej jedzie już po mnie moim autkiem. Super logistyka - chłopaki mają też auto Krzyśka które zostawiają mu w Załużu. Pakuje się błyskawicznie, wychodzę na drogę i od razu mam stopa do Birczy. Po dosłownie minucie podjeżdża mój Tucsonik i razem jedziemy po Miśka i Krzyśka którzy właśnie padli kilka km od nas.

Super dzień, super warun, trochę co prawda zmarnowany co pokazał wszystkim Stefan zaliczając trasę Roztoki - Przemyśl Strzyżów. No ale cóż - co mistrz to nie my, biedne wyrobniki, "adepty sztuki latania" :)
Wracając do domku spotykamy w Lutczy Ara który na 106 km skończył tu swój przelot z Roztok