Odwiedzili mnie :)

piątek, 22 kwietnia 2011

Do trzech razy sztuka








Tatuś i synek :)
Dwa kolejne wyjazdy na Mszanę to klapa i praktycznie zero latania, Jak już udało mi się zabrać,  to było już za późno na sensowny przelocik, a na dodatek musiałem jeszcze zwieźć Miska z Bardejowa. Poplątałem się tylko  z pół godziny nad górką czekając na śmigłowiec, który zabrał Pawła do szpitala, po niefortunnej próbie staranowanie wierzchołka jakieś jodły czy świerka.
Jadąc więc dziś na Roztoki rozmyślałem sobie nad sensem uprawianie tego porypanego sportu. Ma to prawie same wady - nie można sobie jechać kiedy się chce i kiedy ma się czas, ale wtedy kiedy jest WARUN.
WARUN rządzi wszystkim, jest ważniejszy niż ..... bebebe.
Na dodatek to całe porypane XCC powoduje, że nie można posiedzieć sobie spokojnie w domu, bo za chwilę okaże się, że właśnie przesiedziało się waruna roku. Bez sensu - trzeba coś z tym zrobić. Może kupię sobie napęd (jak już będę tak stary, że nie dam rady wyleźć na górkę)?
Na razie jednak jedziemy - Misiek jak zwykle zaspał więc jesteśmy spóźnieni i gdy dojeżdżamy na przełęcz okazuje się, że cała ekipa Prowinga jest już na starcie, a Payonczek lata sobie w najlepsze. Przez radio słyszymy jak mówi, że jest mocno i "nerwowo"  ale to pewnie zwyczajna podpucha mająca na celu osłabienie morale przeciwnika (zartuje - Payonczek nigdy nie kłamie - taki już jest). Wychodzimy pomalutku tak, że na starcie zastajemy tylko Robaka. Reszta albo odleciała albo utopiła i teraz ucieka przed Słowackimi strażnikami przyrody, którzy zrobili sobie małą akcję mającą uświadomić nam, iż po ich niebie latać sobie  możemy ale na ich ziemi  lądować już nie można, bo to rujnuje ich florę i faunę. Cholera a to, że obok teren jest zryty przez ciągniki  wywożące drewno to pikuś.
Nie mamy więc wyboru - musimy wystartować  i  odlecieć na polską stronę albo zejść z powrotem do auta, bo goście czają się w krzakach na dole czekając tylko na kolejnego"jelenia".
Startujemy z Miśkiem prawie jednocześnie - ale to "prawie" jak zwykle robi różnice. On wszczeliwuje się idealnie w komin, mi zostają  pierdy z którymi wyjeżdżam jednak nad grań i ....... gubię. Przez radio Misiu radzi mi  szukać tego  z przodu - i ma rację. Kilka minut później mam  ponad 2500 m i ruszam w pościg. Na tej wysokości wiatr jest na razie dość słaby, jednak  ma zupełnie inny kierunek niż na dole i wieje z zachodu.
Będzie nas znosiło na wschód - postanawiamy więc lecieć tak by minąć zalew Soliński od zachodu by później mieć większą możliwość manewru. Jednak im dalej na północ tym wiatr robi się coraz mocniejszy i każdy kolejny komin znosi nas coraz bardziej na wschód.  Okazuje się, że nie bardzo uda sie nam obejść zalew od zachodu,  Przelatujemy  go gdzieś na północ od Chrewtu. Przez radio słyszę chłopaków z Prowinga,  którzy też sie tu gdzieś plątają po okolicy. Misiek odskakuje do przodu a jak o mało nie zaliczam gleby. Praktycznie w ostatniej chwili łapię jakieś bębelki z którymi powoli ale systematycznie jadę  do góry. Misiu, widząc, że mam kłopot wraca do mnie i razem dokręcamy do podstawy.  Jesteśmy pod szlakiem z chmur ciągnącym się co najmniej kilkanaście kilometrów. Sytuacja robi się jednak nieciekawa - coraz mocniejszy wiatr z kierunku  W i NW powoduje, że przebijanie się na północ lub zachód staje się niemożliwe a od wschodu zamyka nas Ukraina. 
Jestem tak "zafiksowany" tym, że mam lecieć do przodu iż sugestia Miśka aby wrócić w wysokie Bieszczady jakoś do mnie nie dociera. 
Na prawie 2 tys  dolatujemy do Ustrzyk - próbujemy przebijać się  dalej, ale wkrótce stwierdzamy z Miśkiem, iż za bardzo to sensu nie ma.  Są momenty w których GPS pokazuje mi tylko 5-7 km na godzinę.  

Roztoki - Ustrzyki  czyli  spacerkiem przez Bieszczady
Przed nami stacja benzynowa (a na niej Aro gotowy do zwózki)   a obok piękna łąka. Podejmujemy decyzję i z wysokości około 1500 m schodzimy do lądowania :). Na dziś będzie dość. Nie jest to jednak takie proste - mimo pełnego spida ziemia nie za bardzo przesuwa się do przodu - lądowisko widzę pod kątem 45 stopni i nie mam pewności czy do niego dojdę - faktycznie wieje bardzo mocno. Odpuszcza dopiero może ze 200 metrów nad ziemią. Siadamy z  Misiem jednocześnie -  musiało to pięknie wyglądać :).
  Pakujemy się i przechodzimy na przystanek po drugiej stronie drogi, by złapać coś do Leska bo tam właśnie ma dojechać z Roztok nasze autko (dzięki Aro za organizację tej operacji).  Wsiadam do autobusu,  który zjawia się w kilka minut zostawiając na przystanku Miśka, tak sie zfiksował  na "okazję" że nie wpadło mu do głowy wsiąść do PKŁesu :). 

Prawie jednocześnie jednak zjawiamy się w "kanciapie" Prowinga w Lesku,  Wymiana wrażeń (czytaj opowieści z Narni ) i możemy wracać do domku. Dzięki chłopaki - latanie z Wami to prawdziwa przyjemność

niedziela, 3 kwietnia 2011

Więcej niż chciałem

Ostatni dzień marca zapowiadał się wg. Miska interesująco, ja nawet nie sprawdzałem prognoz bo po ostatnich dniach jakoś nie miałem  zbytnio chęci ani ochoty na latanie. W każdym razie jest decyzja - jedziemy na Roztoki - ma być warun :).
Początkowo ekipa miała być większa, ale w końcu ruszamy z Rzeszowa tylko z Miśkiem, po drodze ma dołączyć Grzybek i Kasta. Jest późno - moim zdaniem nawet za późno na Roztoki. W Cisnej parkujemy auto i czekamy na resztę. Na starcie jesteśmy grubo po 13, ale tylko w trójkę, bo Kasta wraca jeszcze do Cisnej po kask.

Szpeje się  bez entuzjazmu, Misiek też sie grzebie - jakoś nie widać dziś charakterystycznej dla niego "napinki". Pomaga mi  jeszcze rozplątać linki. Podnoszę skrzydło a skoro jest ok to nie czekam i startuję od razu. W powietrzu jest nieprzyjemnie - daje się utrzymać ale przechodzące kominy są jakieś porwane, a następująca po nich cisza powoduje, że zaliczenie gleby jest bardzo prawdopodobne.
Po chwili startuje Misiek z Grzybkiem. Super to wygląda, bo idą jeden za drugim blisko siebie. Trochę źle trafili - obszar duszenia po kominie powoduje, że są coraz niżej ale łapią kominek i powoli drapią się do góry. W tym momencie moje vario wydaje dziwny dźwięk i milknie mimo kilkukrotnych prób ponownego włączenia. Nie pomaga walenie, stukanie itp. Posrało się na dobre.
Próbuje poprawić sobie moje LK, aby choć na nim coś tam zobaczyć ale kończy się to tym że wypada mi z uchwytu i na całe szczęście wpada do kokonu - do końca lotu już go nie zobaczę. Zostaje mi tylko wysokość i wznoszenie z GPS - a. Zaaferowany tym wszystkim tracę wysokość i ledwo przechodzę nad wierzchołkami drzew - jak błyskawicznie nie znajdę jakiegoś noszenia to zaraz będę siedział na łące na dole - jak w ogóle tam dolecę. Nastrój mam taki, że wisi mi to i powiewa - trudno. Coś jednak telepie mi skrzydłem i metr po metrze udaje mi się odzyskiwać wysokość. Wychodzę pomalutku nad grań starając się idealnie prowadzić skrzydło w krążeniu by nie zgubić noszenia. Bez Varia to trochę dziwne - z drugiej stron absolutna cisza pozwala jakoś lepiej sie koncentrować, bardziej czuć co dzieje się za skrzydłem, lepiej wczuwać w delikatne sygnały przekazywane w czasie każdego okrążenia. W  oddali gdzieś nad Przysłupem kręcą Misiek z Grzybkiem. Zgłaszam im ze nie mam Varia i pewnie zaraz padnę więc niech sie nie martwią o zwózkę. Na startowisku Kasta zgłasza, że ma zapasowe baterie - podejmuję próbę lądowania ale bez skutku - zabiera mnie przechodzący komin z którym szybko wychodzę nad grań. Jazda do góry robi się niesamowita - trudno mi określić siłę komina ale bardzo szybko wychodzę na 2700 m. Kosmos - wokół cichutko, spokój, nie ma turbulencji, nie dusi specjalnie, widoki  przepiękne. Zastanawiam sie co zrobić z tą wysokością - postanawiam lecieć przez Przysłup na północ wybierając miejsca nadające się do wylądowania na wypadek wtopy. Nie widzę Miśka - Paweł daleko z przodu walczy gdzieś nad  lasem, ale jest dużo poniżej. W okolicach  Przysłupa czuję delikatne szarpnięcie - robię kółko i okazuje sie, że coś mam. Powolutku udaje mi się odzyskiwać wysokość, ale bez wspomagania pikawki idzie ciężko i w końcu gubię to.
Nad Jaworem spotkaliśmy się z Miskiem - nawet fotkę mi zrobił :)


Lecę górkami w stronę jeziora starając się zawsze mieć w zasięgu jakieś niezalesione miejsce, wysokość topnieje a cień w którym jestem nie nastraja optymistycznie. Przed  zalewem, który zamyka mi drogę dostrzegam nasłoneczniony pagórek na którym coś może być, Wysokość  minimalna ale jest nadzieja, że jakoś dolecę. W pewnym momencie dostrzegam z lewej strony małego drapieżnika - leci równolegle ze mną, po chwili wyprzedza mnie by odejść jeszcze bardziej w bok i .............zaczyna kręcić komin. Zakręcam i czuję ze coś jest. Problem w tym, że komin idzie nad zalew a wysokość zdecydowanie za mała żeby w razie wtopy przelecieć na drugi brzeg, lub wrócić. Próbuję kolejny raz włączyć Vario i o dziwo działa!!! Cud???  Teraz czuję sie o wiele bezpieczniej - pomalutku centruję sobie noszenie wędrując z nim przez cały zalew.
Gdzieś na trasie - fotka Miśka
Pierwszy raz widzę Przemyśl z tej perspektywy - fot. Misiek
W radio odzywa się Misiek, mówi że jest za zalewem i leci w kierunku Jawora - kurna ja jestem nad Jaworem ale jego nie widze? Szukamy się po niebie by po chwili lecieć już razem. Tyle razy umawialiśmy się i  rzadko sie to udawało aby polecieć razem a teraz lecimy stabil w stabil .  Misiek daje przodem wzdłuż doliny, ja odbijam w kierunku Żukowa i już na przedpolu tego pasma łapię kolejne noszenie.  Kręcąc się mijam  pasmo Dźwiniacza. W pewnym momencie, mając kupę wysokości zastanawiam się czy by nie wylądować na szczycie Bezmiechowej, ale przez radio słyszę jak Payonczek mówi, że bardzo mocno wieje i jest tam na granicy przewiania. Dziwne, bo na mojej wysokości nic szczególnego się nie dzieje, ale - na wszelki wypadek - odchodzę w kierunku  pasa startowego na trawersie Arłamowa.  Cały czas idzie do dołu - rozglądam się za jakimś miejscem gdzie powinien być komin i wkrótce trafiam delikatne noszenie. W sumie nie wiem co robić- plan miałem na minimum czyli 15 km, więc robię wysokość. W pewnej chwili dostrzegam lecącego od wschodu glajta. Jest wysoko i szybko zbliża się do mnie. Okazuje się, że to znowu Misiek, odleciał, poleciał i znowu mnie dogania. Kochany synek - pilnuje starego :) Lecimy znowu razem - super wrażenie. Mamy kupę wysokości i lecimy jak z napędem, mając czas na podziwianie okolicy. Zachodni wiatr spycha nas w kierunku Ukrainy - musimy więc lecieć trawersem. Prawie jednoczenie trafiamy komin, Super - stabil w stabil idziemy do góry. Robi się zimno i tak jakoś ciemno ale fajnie. Obserwuję Miśka (trzeba uczyć się od najlepszych) i nawet nie dostrzegam jak horyzont powoli mi się zamyka.  Słyszę tylko  jak Misiek krzyczy przez radio że odchodzi na południe a ja mam lecieć na północ. Ale kurna gdzie jest północ? Przełączam ekran na GPS-ie, ustalam kierunek, zakładam klapy tak że zostaje mi parę komór, cała bela i mam 4 m/s do góry. Kurcze wcale mnie to nie cieszy. Ziemi nie widać - a vario wyje :) Taki odważny to ja nie jestem, wiec jak na 3200 wylatuje z tego cholerstwa to jestem przeszczęśliwy. Misiek uchachany zgłasza rzez radio że ma 3400. Kurcze - zimno jak .............. Moje kalesony zostały w plecaku, a łapy w cienkich rękawiczkach bolą niesamowicie. Cały czas mam pełne klapy i rozpaczliwie próbuję zejść choć trochę niżej, co wcale nie jest takie proste bo kolejna chmurka zajmuje obszar chyba połowy Polski i drze jak głupia. Wreszcie udaje mi się zejść troszkę niżej - ustawiam sobie na GPS kurs na dom  Grzybka w Przemyślu (kurcze jak niewiele km mi do niego zostało) puszczam sterówki, wkładam ręce pod kurtkę i usiłuję nie zamarznąć :) Dobrze nie jest - Aby nie iść do góry muszę mocno deptać spida a nogi mam już sztywne.
Podstawy na 3 tys metrów to można lecieć  :)

Ciężko to jednak chodzi. Do Przemyśla dochodzę niewiele poniżej 2 tys. Na radiu Relax zagrzewa mnie i dodaje otuchy bo już chciałem kończyć to latanie na tym etapie. Z tyłu Misiek klnie przez radio, że nie może mnie dogonić - wstawiam mu kit ze lecę bez spida co go jeszcze bardziej denerwuje bo on swojego  ciśnie. A co - niech wie, że Summit to nie jakiś brazylijski badziew :).
Mam już troszkę dość - chce do ziemi - tym bardziej, że  lecąc tylko po doskonałości powinienem zaliczyć tą pierwszą stówkę w życiu. Nawet nie próbuję kręcić napotykanych po drodze noszeń przelatując je na wprost. W radiu znowu słyszę, że Misiek kręci komin, chyba u mózg zamarzł w tej chmurze, ma gość zdrowie, jeszcze mu mało,  łapami będzie machał a nie pozwoli dać się wyprzedzić. Mijam Radymno i zawracam w kierunku Jarosławia. Lecę sobie wzdłuż drogi szukając czegoś fajnego gdzie można by usiąść i poskładać galjta. Na GPS-ie mam 98 km od startu w linii prostej więc powinno styknąć :). Będzie dość - ląduję, Nim poskładałem glajta odbieram chyba z 10 telefonów z gratulacjami - hehehe - kurde - mała rzecz a cieszy. Dowiaduję się ze gdzieś w okolicy siedzi też Tomski po starcie z Myscowej i trzeba go zwieźć. Ciekawe czym? Wkrótce wszystko się wyjaśnia. Kochany Relaks jest po mnie w kilka minut, zbieramy Miśka i Tomskiego i  lądujemy u Grzybka, który przywiózł mi z Cisnej moje autko. Super - jeszcze godzinka i będziemy w domku - może wreszcie coś zjem bo sniadanie rano mi jakoś nie weszło a o 20 wieczorem to już trochę głodny jestem :)
Dzięki chłopaki za wszystko - Dzięki Relaks za zwózkę, dzięki Grzybu za  autko, dzięki Payonczku za dobre słowo i wskazówki na trasie.
Dzięki Zeniu - Ty wiesz za co :)