Odwiedzili mnie :)

środa, 10 lipca 2013

2013 Ukrainian Open & Russian Open Cup

 TASK1


Na starcie luz - nie to co w ubiegłym roku
No to zaczynamy - w porównaniu z rokiem poprzednim zawody jakby bardziej "lajtowe", mniej ludzi, a i pogoda chyba lepsza.
Odprawa przed lotami prowadzona po angielsku i tłumaczona na rosyjski przez Klaudię jakby bardzie zrozumiała niż rok temu. W zasadzie wiem wszystko, nic tylko startować i lecieć. Task rozłożony łamańcem po dolinie z trzecim punktem zwrotnym przed Prilepem z pewnością łatwy nie będzie. III odcinek to wiele kilometrów pod wiatr i tu będzie pewnie
 wiele  problemów. Startujemy całą bandą jako jedni z pierwszych i w powietrzu czekamy na otwarcie okna starając się nabrać jak największą wysokość, będąc jednocześnie w miarę blisko cylindra. Ruszamy dużą grupą, po kilku minutach moje skrzydło zostaje coraz bardziej z tyłu.

Chwila zagapienia kosztuje utratę wysokości, jest nieciekawie. Ratuje sie ucieczką w dół zbocza rozpaczliwie szukając noszeń nad samymi wierzchołkami drzew. Jest źle, widzę wokół lądujących pilotów. Wreszcie udaje mi sie wrócić "do gry". W okolicach startu wykręcam komin i już na przyzwoitej wysokości zaliczam następny punkt. Fobia lądowania na bezludziu powoduje, że nie lecę po prostej do następnego punktu ale wracam nad główną drogę i wzdłuż niej przebijam sie do przodu. Tak jak przypuszczałem pod wiatr idzie mi to tragicznie. Walczę jeszcze z godzinę i w końcu w duszeniu siadam przy drodze. W radiu słyszę że na mecie jest już Fiemka - kurcze, nie mogę w to uwierzyć, gość to chyba zrobił pomijając wszystkie punkty :).
Wieczorem podsumowanie wyników. Nikt z nas nie zrobił mety, do której doleciało jedynie 13 pilotów (w tym Fiemka na miejscu 3). Najlepiej poszło Tomskiemu, i Grześkowi. Piach jest 51, Wujek 52 Prezes 57, a ja jestem 73 wyprzedzając o dwa miejsca Petera Vyparinę :), który padł 2 km przede mną. Czyli jakiś sukces jest.  Fiemka przełączył się na rosyjski.



 TASK2
Wybacz Wacek :)
W biurze zawodów dowiadujemy się, że musimy skorygować skład teamu do którego dokooptowaliśmy dzień wcześniej Fiemkę, ponieważ może on liczyć max 5 osób. Oczywiście - trzeba z niego wypierdzielić mnie :) (bo najstarszy i nie może sie bronić) i Fiemkę (bo nie nasz - choć lata najlepiej).
Task drugi to prawie 90 km.
Na odprawie przed starem poznajemy punkty zwrotne drugiego tasku. Trasa liczy prawie 90 km wokół doliny z końcem pod grecką granicą za miastem Bitola. 90 km w swobodnym przelocie to niezły wynik a zrobienie takiej trasy na zawodach po punktach wydaje mi się nierealne.

Jak zwykle startujemy jako jedni z pierwszych.  To trochę błąd, bo na otwarcie okna do wyścigu,  czekamy prawie godzinę w powietrzu szwendając się po okolicy. Przed samym startem lotnym wpadam w duszenie i centralnie nad miastem zjeżdżam do wysokości dachów. Patrzę z dołu na kolejne odlatujące grupy zawodników, nie mogąc się wykręcić.
Start do 2 taska

Wreszcie jakiś niemrawy komin wynosi mnie na wysokość umożliwiającą dalszy lot po grani gór. Znam to miejsce z ubiegłego roku, wiem że na końcu grani jest mega termiczne miejsce. Nie tracę więc czasu na szukanie noszeń ale lecę do przodu by wkrótce trafić na noszenie które wynosi mnie na 3 000 m npm. Widoki jak z kosmosu, widać nawet jeziora obok Ohridu odległe o kilkadziesiąt kilometrów. Szybki przeskok na kolejne pasmo gór i zaliczam kolejny punkt zwrotny. Widzę, że piloci z przodu podzielili się na dwie grupy - pierwsza leci po górach wokół doliny by zaliczyć 3 pkt zwrotny po jej drugiej stronie, inni wybierają bardziej ryzykowną drogę na wprost przez środek doliny nad którą niestety nie ma żadnych chmur. Pytam przez radio o warunki na przeskoku.  Piach zapewnia mnie że mimo braku chmur kominy są i można lecieć na pewniaka (Dzięki Piachu - bez Ciebie wiara w team zupełnie by padła :) ). Lecę z dwoma innymi glajtami jest więc o wiele łatwiej niż samemu. Szybko trafiamy kolejne noszenia z sufitem na 3 200 i 3 400 npm. Bajka - tak można latać. LK zgłasza mi, że dolot do następnego punktu mam na wysokości 2 tys metrów. Zastanawiam się, czy nie zrezygnować z dalszego lotu w zawodach i nie zawrócić w kierunku startu. Wyszedł by mi wówczas śliczny trójkącik FAI. Do mety zostało jeszcze połowa drogi. Ale dokładnie ten odcinek trasy przeleciałem w poniedziałek. Wiem więc mniej więcej gdzie mogę liczyć na noszenia. Bez problemu dolatuję do tzw. podkowy ale tu długo nie mogę znaleźć kolejnego noszenia. Spadam najniżej w czasie całego lotu. Postanawiam jednak czekać w "zerkach" na kolejny komin nie ryzykując lotu bez zapasu wysokości. Trwa to długo, nie jest to taktyka na wyścig, ale moim priorytetem nie jest przecież sie ścigać ale dolecieć jak najdalej. W końcu mam, potężny komin wynosi mnie po raz kolejny na 3 300 m npm :). Jestem prze-szczęśliwy. W zasięgu mam stację benzynową na której w poniedziałek lądowałem. A z niej jest już przecież tylko z 15 km do mety. W okolicach stacji mam 1500 m wysokości. Wokół kilka glajtów mozolnie zdobywających wysokość w ostatnich popołudniowych kominach. Aby dolecieć do mety brakuje mi według moich gepeesów około 600m wysokości. Podkręcam się bardzo mozolnie, wolno, termika już słaba. Wreszcie moja nawigacja pokazuje że powinienem dolecieć do mety z zapasem 200 m. Zostawiam te rachityczne noszenia i obieram kurs na metę. Ku mojemu zdziwieniu wysokość cały czas mi rośnie. Zaczęła oddawać dolina, gdybym o tym wiedział na mecie byłbym z 20 minut wcześniej. Wciskam spida, ale i tak do mety dolatuję mając zapas wysokości z 700 m.



Przez radio słyszę że właśnie wylądował Prezes i że czeka na mnie cały Team - są już wszyscy. Zbijam wysokość jak tylko mogę i podchodzę do lądowanie. Piach czeka już z aparatem by to uwiecznić. Jestem makabrycznie zmęczony i bardzo bardzo szczęśliwy. Zaliczenie mety na zawodach to nie jest bułka z masłem a zaliczenie mety na tak długim tasku to dla mnie realizacja planu na te zawody :) Właściwie to już mogę jechać do domu. Grzesiu Fiema znowy triumfuje  - jest 11 i prowadzi w klasyfikacji SPORT. Najszybciej z nas metę zrobił Tomski - jest 19 w klasyfikacji (prawie 3 godziny lotu), 33 jest Grzesiek (3 godziny 20) 39 Piachu (3 godziny 33) 47 Wujek (3 godziny 40) 53 Prezes (3 godziny 50). Ja melduje się 10 minut później i jestem 62.
Musimy to uczcić i  czcimy. Fiemka przełączył się na rosyjski.


 TASK 3

Trzeci task to znowu łamaniec po dolinie. Odcinek pod wiatr do Prilepu do 4 punktu zwrotnego z góry skazuje na wielkie problemy pilotów latających na skrzydłach sportowych. Jesteśmy o wiele wolniejsi od tych wszystkich wyczynówek typu Enzo i przy wietrze nie mamy wielkich szans. Start jak zwykle robimy grupą i w powietrzu czekamy na otwarcie okna. Tym razem pilnuję by przynajmniej na pierwszy punkt lecieć "w czubie". Wychodzi jednak jak zwykle. Staram sie trzymać razem z chłopakami, chwile lecę z Grześkiem, z Klaudią kręcę ze dwa kominy ale dziewczyna zapierdziela jak rakieta i trudno dotrzymać jej kroku. Zaznaczam komin Prezesowi,  który już w parterze straszył wiewiórki na porastających zbocza sosnach. Wkrótce nasze drogi się rozchodzą - każdy kombinuje sam jak może tym bardziej że jest dość łatwo. Zaliczam po kolei punkty 1, 2, i 3 położony centralnie nad miasteczkiem z cylindrem coś około 400m. Specjalnie tak go wyznaczono, aby mieszkańcy mogli pooglądać sobie nas z bliska :). Wykręcam coś ponad 3 tys m npm i kieruję sie do kolejnego punktu. Jeżeli uda sie go zaliczyć pozostała część trasy powinna pójść łatwo bo z bocznym wiatrem. Początkowo lecę przyzwoicie - wysoko wiatr nie jest bardzo mocny jednak wraz z upływem czasu robi się coraz mocniejszy.
w tym tasku to mete zaliczyłem dwa razy :)
Im bliżej ziemi tym też bardziej wieje. Robi się "Wańka wstańka". Co zyskam podkręcając wysokość tracę wracając pod wiatr. Wujek, który siadł obok głównej drogi zachęca mnie do lądowania obok. Do punktu zostaje mi jednak tak niewiele - może ze dwa kilometry -  przecież mając taką wysokość powinienem dociągnąć. Przez radio Wujek śmieje się, że i tak nie dolece bo...... nie lecę ale stoję w miejscu. Faktycznie - jadę do ziemi jak na spadochronie prawie pionowo. Cóż tak bywa. Składam skrzydło i dołączam do Wujka.  Metę zrobiło 18 pilotów.  Najlepszy z nas Tomski jest 42. Ja jestem 59 przed Piachem, Prezesem i Grześkiem. Fiemka mimo, że padł niedaleko utrzymuje pierwsze miejsce w klasie sport w klasyfikacji generalnej. Jest więc powód by wieczorem przełączyć się na rosyjski :).


Na starcie zawsze towarzyszył nam nasz "Fanklub". Dziewczyny trzymały za nas kciuki i podgrzewały do walki obiecując gruszki na wierzbie po locie :).








Wystarczyło jednak, że odstartowaliśmy, by mały to wszystko daleko w .....
Szwendanie się bez celu po okolicznych miasteczkach było ich ulubioną rozrywką.
Stały punkt dnia to wyjazd  na kawę do miasta odległego o 50 km.




Task 4

Czwarty dzień zawodów to mój piąty dzień latania pod rząd. Jestem już zmęczony i chętnie bym sobie pospał. Jedziemy jednak na start. Wieje chwilami z 8 -10 m/s. Organizatorzy rozkładają jednak task, znowu z jednym punktem daleko no przeciwnym końcu doliny. Prognozy mówią, że ma wiać z północy, będziemy lecieć więc z bocznym wiatrem. Na starcie wieje jak w Kielcach, przy porywach organizator zamyka start i czekamy na moment kiedy będzie można wystartować. Nikt jednak nie kwapi sie do startu. Minuty lecą i nic. Wreszcie kilku śmiałków odpala i pokazuje, że można latać choć nie jest to takie proste. Wreszcie i my decydujemy się że nie ma na co czekać, jak mamy lecieć to teraz albo wcale. Gdy przychodzi moja kolejka organizator przerywa starty - jest zbyt mocno. Czekam kilka minut.

Okno otwarte - chętnych o startu nie widać
Skrzydło targane wiatrem, trzyma mi Gosia i Tesia, która jest bardzo zdenerwowana i chce bym to zwinął i jechał do domu. W końcu mogę startować. Odpalam i lecę ostrożnie na przedpole przygotowany na ewentualne "bomby'.
Skrzydełko doważone jednak  8 kilogramami piasku zebranego na startowisku idzie bardzo ładnie. To jakby inne skrzydło. W powietrzu oprócz mnie jeszcze dwa czy trzy glajty. Kilkanaście sekund po moim starcie organizator znowu zamknął okno. Jest tragicznie - bardzo mocny wiatr powoduje,  że dryfuje na południe tak szybko, że ledwie zdążyłem zaliczyć cylinder startowy.  Ustawiam się tak by dolecieć do pierwszego punktu. Nie ma jednak na to szans. Każda próba podkręcenia komina powoduje, że dryfuje sie bardzo szybko na południe i o przebiciu sie na drugą stronę doliny nie ma nawet co marzyć. Tesia mówi mi przez radio że kilkunastu pilotów zrezygnowało ze startu i zjechało na dół. Słyszę też, że Rosjanie wzywają pomocy. Kogoś poskładało i rzucał paczkę, inny podobno uderzył w zbocze. Nieciekawie. Grzesiu zgłasza, że jest szczęśliwy bo wylądował w jednym kawałku. Dochodzę do wniosku, że dalszy lot nie ma sensu. Nic nie ugram. Chwilami lecę do tyłu. Wybieram łąkę długą chyba na kilometr i siadam. Wieje tak, że nie można poskładać skrzydła. Masakra - tego tasku nie powinno być w ogóle. Podobnie pomyślał też Fiemka, który gdy zobaczył co się dzieje odpuścił i wylądował. I to był błąd na wagę pierwszego miejsca w klasie sport. Task jednak okazał się ważny i Grzesiek spada na 3 miejsce. Bez sensu by o wyniku decydowały przeleciane 2 czy trzy kilometry w takich warunkach. No cóż - nie ma dziś impulsu przełączającego mu mowę na rosyjski bo cieszyć się nie ma z czego :). Mety nikt nie zaliczył, wszyscy padli po drodze.

Podsumowanie;
Zawody to fajna rzecz i nie mam tu na myśli wyścigu, czy bezpośredniej rywalizacji a raczej klimat, możliwość podpatrywania innych, uczenia się.  Można zapytać czego uczą - bo na pierwszy rzut oka może sie wydawać, że niczego. Jednak porównując swój start w roku ubiegłym i teraz widzę ogromną różnicę. Nie mam już stresu jak w pierwszy dzień w poprzednim roku gdy 150 zawodników leciało obok mnie i choć niektórzy i teraz latali jak warzywa (cytat z Piacha) jakoś mi to bardzo nie przeszkadzało. Łatwiej jest mi nawigować po punktach i jakoś to wszystko ogarnąć w powietrzu. No i wreszcie to co dla mnie było chyba najważniejsze to możliwość spotkania fajnych ludzi, przebywanie w towarzystwie kolegów z teamu, wspólne obiadokolacje itp. To klimat którego nie ma gdy spotykamy się "na szybko" na górce.

Na wyjeździe wychodzą na wierzch  prawdziwe charaktery :)
Dodatkowym atutem było towarzystwo naszych dziewczyn, które nie tylko dodawały odpowiedniej oprawy naszym poczynaniom ale również dbały o to byśmy mieli co jeść na śniadanie (kurna chyba przesadziłem z tym podlizywaniem).
Dzięki kobietom (i Wujkowi) takie śniadania to był u nas standard












Team w komplecie

Kruszevo 

poniedziałek, 1 lipca 2013

Macedonia 2013



Macedonia po raz drugi.
Ten rok wyjątkowo nie sprzyja lataniu, pogoda jak w Anglii,  jak nie leje to wieje. Kolejne zaplanowane weekendy siedze w domu. Koniec czerwca a ja mam ledwie z 20 godzin nalotu i zaledwie jeden przelot z Roztok godny odnotowania. Kiedy wiec zaistniała szansa polatania na zawodach w Kruszevie po raz kolejny i na dodatek z błogosławieństwem,  Tesi która jedzie ze mną to nie było sie nad czym zastanawiać. Skład tez zacny. Jedzie Wujek, Tomski, Grzesiu, Piach z Prezesem, I paru chłopaków z Cumulusów. Jest fajnie bo zarówno Wujek jak i Tomski jada z żonami wiec Tesia może nie będzie sie nudzić. Droga jak zwykle przekracza moje możliwości wytrzymałościowe  i  gdyby nie to ze z 2 godziny przekimałem na Wujkowej leżance to pewnie bym nie dojechał. Tym większy szacun dla Piacha i Prezesa którzy zrobili to na motorach. Pierwszy dzien to oficjalny trening. Na starcie ktoś krzyczy, ze będzie zwózka po głównych drogach.  Srata-tata  zapomniaL chyba dodać  ze własnym autem. Startujemy jako jedni z pierwszych. Jak  sobie przypomnę  jakiego miałem stresa w roku ubiegłym, to widzę co naprawdę takie zawody uczą. Dziś o wiele więcej widzę, znam lepiej teren, a z tamtego stresa nie ma nawet śladu. Po starcie chyba sie jednak zagapiłem, bo chłopaki  wykręcili sie szybciej i  prą do przodu na Prilep jakby im ktoś  cos do dup nawkładał. Nie mam wysokości wiec mozolnie wykręcam sie i nawet  nie próbuje ich gonic. Jak zwykle zostałem sam i kilometr po kilometrze lecę do przodu w kierunku Prilepu. Na radiu słyszę tylko że Wujek leci nad jeziorka gdzie psy gryza po wylądowaniu. Miejsce w sumie nieciekawe bo w przypadku wtopy nie bardzo jest tam jak dojechać. Wiem, co szykuje. Chce oblecieć Prilep po górkach i  wydziergać  jakis ładny trójkąt. Ale nie ma tak łatwo. Może po godzinie pada tam kończąc dzien. Mi idzie jak krew z nosa. Uleciałem  z 10 km i robi sie nieciekawie. Czekam z zerkach dobre 20 minut. Po chwil dolatuje jakieś Enzo, ale gostek jest niecierpliwy i  po kilku kółkach wybiera własna droge, szkoda tylko, ze do gleby bo bylo by z kim choc chwile poleciec. Wreszcie mam podstawe. Daje ostrożnie do przodu. Przez radio słyszę  Piacha i kogoś  tam jeszcze że są nad Bitolą. Kurcze, ale harty. Ciekawe czy im sie przypadkiem miasta nie pomyliły, bo to ze 30 km dalej. Skoro tak, to ja tez zostawiam na trawersie Prilep i wale na Bitole wzdłuż drogi szybkiego ruchu. Gdyby udało sie ją zrobić   i  jeszcze wrócić po górkach do Kruszeva to byłby ładny locik. Droga z wiatrem idzie bardzo szybko. Praktycznie podkręcam sie tyko od czasu do czasu a km same uciekają. Cos mi jednak nie gra. Chłopaki,  którzy mieli byc tam,  przez radio gadają że są niedaleko startu. Kurcze, znowu jestem sam. Wariant z powrotem po górkach w takim razie odpada. Nie bedę sie pchał  po miejscach bez dróg bo kto mnie zwiezie do Tesi na noc? Postanawiam  dolecieć do miasta. Sprawdzam odległość i koryguje plan na dzis :). Robie 50 km -  zawracam w kierunku stacji benzynowej na skrzyżowaniu dróg przed miastem.

 
No i 50 km wyszło - jak na pierwszy dzień całkiem mi sie to podoba :)


 Miejsce to jest charakterystyczne, bo w ubiegłym roku, tu właśnie były zbiorki z trasy. Wracam wiec te parę km pod wiatr ignorując napotkane bąble i  siadam obok stacji, może będzie zwózka. Na stacji nie ma jednak nikogo i na zwózkę przyjdzie mi czekać prawie 4 godziny, bo kurna......
Ala mam czas. W barze bardzo miły pan próbuje sie ze mną dogadać i ustalić co ma mi podać. Podobno zna kilka języków ale ze mną wcale mu tak łatwo nie idzie. W końcu pokazuje łyżkę i widelec, abym sobie wybrał czym chce jeść:). Można? Można. Wybieram łyżkę, i juz po ludzku, zamawiam piwo i kawę. (to potrafię) a gość przynosi mi super zupkę z mięskiem (cos jak nasza gulaszowa ale z większa ilością białka). Kurcze kończy mi sie wena na pisanie a Wujka jak nie ma tak nie ma - maja w du....e kolegę. I to ma byc Team??? Chyba sobie zamówię jeszcze jedno Skopsko...

sobota, 11 maja 2013

Roztoki razy dwa i magia sandałów :).

 Jaka była wiosna w tym roku każdy wie najlepiej więc mimo, iż mamy prawie połowę maja u mnie nalot taki jakby kot napłakał. W środę pojawia się okazja polatania z Roztok, więc montujemy ekipę i w składzie kilku "Bornów" pakujemy się na dwa auta w Bieszczady. Na startowisku oprócz nas jest też Payonczek z Robakiem z Provinga. Zaczyna sie normalnie - Tomski jak zwykle sieje defetyzm i nikt jakoś nie próbuje szykować się do startu. I oczywiście jak zwykle,  pierwszy odpala Wujek, pokazując, że jednak da sie latać, że jest dobrze.

Wujek startuje do swojego lotu zakończonego na 171 km (reszta siedzi i czeka)
Ja nie lecę bo robię fotkę :)
 Nikogo to oczywiście nie przekonuje - dopiero gdy z Payonczkiem, który wystartował chwile po nim wykręcają się i odlatują w siną dal reszta baranów siedzących na starcie łącznie ze mną, podrywa się i startuje. To opóźnienie ma jednak swoje skutki. Niebo zakrywa się bardzo szybko, terma pada i kończymy latanie po 30 - 40 km do startu
Wujek, który z Payonczkiem odeszli wcześniej uciekają z zakitowanego terenu i robią loty o niebo lepsze. Wujek kończy na 171km (rekord Bieszczad) a Mariusz zalicza skromną stóweczkę.
Wracam do domu trochę zdołowany - zawaliłem, można było polecieć o wiele lepiej.
Marudzę więc Teśce jaki to jestem do niczego, jak dobry jest Wujek itp.
Reakcja przechodzi moje oczekiwania, Na drugi dzień Teśka wraca z Rzeszowa z nowymi sandałami i parą nowych  skarpetek :). " Jak chcesz latać jak Wujek to bierz z niego przykład!"
Kurcze - może to faktycznie zadziała?
Okazja do sprawdzenia pojawia się w sobotę. Prognozy jednoznacznie wskazują znowu na Roztoki.
Jedziemy na w składzie Ja z Miśkiem i Czabanem, Tomek Kemot :) z Grzesiem i Witkiem. W Cisnej dołącza jeszcze Tomski, z Krzysiem i .... Stefanem. Na starcie jesteśmy bardzo wcześnie - jeszcze przed 12.
Tłumacze Stefanowi jak ma lecieć :) bo on tu pierwszy raz


Dziś już nikt nie czeka, nawet Tomski twierdzi że trzeba startować jak najszybciej.
Pierwszy odpala Misiek, a zaraz za nim reszta Bornów, Czaban, Payonczek.
Wykręcamy się praktycznie od razu. Trochę to wygląda tak jakby lis wpadł do kurnika, każdy lata jak mu sie podoba. Prawdziwy bur....el. Powoli wychodzimy jednak nad Jasło - dobijamy do około 2 tys i nagle w grupę jakby strzelił piorun! Wszyscy na przepadło rzucają się w stronę Przysłupa, Podkręcam się jeszcze i zastanawiam się co robić. Witia leci po grani na Cisnę i w przeciwieństwie do reszty jedzie w miarę równo nie topiąc. Dołączam do niego i razem z Czabanem lecimy trochę inaczej od innych. Za Cisną jesteśmy jednak nisko, bardzo nisko i od tej pory lecimy już z Witkiem we dwóch. Czaban walczy w parterze ponad pół godziny by w końcu paść. Przez radio słyszę że Tomek zaliczył drzewa, lot skończył też Grzesiek. Dobrze że wszystko jest ok i możemy lecieć dalej.
Kominy są dziwne - nie uciekają z wiatrem jak zazwyczaj a trzeba się do nich cofać. Dość szybko udaje mie sie jednak wykręcić powyżej 2 tys i lecę sobie pod szlaczkiem mając na trawersie z prawej zalew soliński. Wyciągam aparat (no kurcze - dla mnie to wyczyn) i robię kilka fotek. Po 20 minutach trafiam kominek pod kłaczkiem, szybko rozbudowującym się w chmurkę z czarną podstawą.
Zalew Solinski widziany z mojej perspektywy


Wreszcie najwspanialszy moment w każdym locie, kiedy od podstawy chmur dzieli  mnie już tylko kilka kroków,  kilka chwil, kilka  kółek w coraz spokojniejszym powietrzy,  kiedy wiem, że już nic nie stanie mi na przeszkodzie, kiedy wiem, że jeszcze raz się udało. Powoli horyzont zawęża się, zamyka a skrzydło raz po raz zatapia się w ledwo na początku widzialnych kłaczkach. Jeszcze przez moment widzę pod nogami skrawek ziemi ale po chwili wszystko pochłania mleczna otchłań. Vario pika coraz szybciej, a rzut oka na wysokościomierz podnosi jeszcze poziom adrenaliny. Winda do góry działa intensywnie i choć wokół nic nie widać i obiektywnie patrząc nic się przecież nie zmieniło, wiem że muszę stąd wiać czym prędzej, jeżeli nie chcę wylądować gdzieś na księżycu :).
Żartowałem - widziałem tą chmurę wcześniej i wiem na jakiej wysokości może się skończyć,

Nie chcę nawet ocierać się  o nie określoną granicę między kalkulowanym ryzykiem a ryzykanctwem,  Zgadzam się na walkę z potężnymi masami powietrza,  zgadzam się na  uskoki wiatru doprowadzające  czasem  moje skrzydło do stanu cokolwiek dziwnego, tak że zamiast nad głową mogę go sobie pooglądać poniżej moich butów ale nie akceptuję świadomego "szukania guza", sytuacji w której zbyt wiele zaczyna zależeć od przypadku  a coraz mniej od tego czego ja właśnie bym sobie w tym momencie życzył.

Wyjście z chmury, widok pierwszych błysków światła a później morza zieleni dwa kilometry pod nogami wzbudza we mnie euforię za każdym razem. Niby powinienem się już do tego przyzwyczaić, bo przecież przyzwyczajamy się do wszystkiego, ale za każdym razem mam to samo uczucie wielkiej radości, zadowolenia, satysfakcji.  Chodzi w tym chyba o to, że znów udało mi się pokonać nie żywioł  jakim jest powietrze   czy pogoda, lecz przede wszystkim siebie, swoją niepewność a może  i swój strach, który  pojawia się w sytuacji gdy ziemia znika mi pod nogami i uświadamiam sobie jak małym  i bezradnym się jest  w obliczu sił natury w sytuacji których tak do końca nigdy się nie da przewidzieć.
Mogę już podziękować Warunowi, za ten kolejny raz, za następną porcję fantastycznych doznań.
To pozostaje we mnie jeszcze długo po locie.  Chwilami tymi chciałby się człowiek podzielić z innymi, ale jak przekazać, jak wytłumaczyć coś, czego nie da się dotknąć samemu?
Trochę się boję jednak, że po pewnym czasie to spowszednieje, że skończą się emocje i zacznie się rutyna jak np.  przy prowadzeniu samochodu.
Jest to tym bardziej prawdopodobne bo czytając opisy lotów prawdziwych mistrzów trudno czasem doszukać się tam emocji jaka prawie zawsze bije od tych którzy swoją przygodę w powietrzu dopiero zaczynają. Kiedyś miałem nawet taką teorię, że im krótszy lot tym dłuższy jego opis i że po tym poznać prawdziwego pilota, że o swoim lataniu mówi krócej niż leci w rzeczywistości. I pewnie coś w tym jest bo o swoich pierwszych kilkuminutowych zlotach potrafiliśmy przegadać całe noce.
Ale póki mogę,  latania  nie oddam chyba  za żadne skarby  i jeżeli muszę wychodzić na te durne góry wylewając wiadra potu by móc znowu polecieć, to będę to chyba robił dalej  bo tego  co się otrzymuje w zamian nie kupisz w Tesco.
 
Mijam zalew na wysokości Myczkowiec i kieruję się na Bezmiechową nad którą wisi szlak pięknych chmurek. Lecę sam,  Witek z którym byłem przez chwilę w kontakcie odbił gdzieś w kierunku Leska i już go nie widzę.

Z przodu startowisko na Bezmiechowej - gdy do niego doleciałem po szlaczku z chmurek nie było już śladu.
Nim jednak  dolecę do bezmiecha,  po szlaku nie ma już nawet śladu. Zastanawiam sie nawet czy nie lądować na szczycie bo nad hotel dochodzę dosłownie na kilkudziesięciu metrach.  Na grani nic nie ma. Boję sie że jak zacznę szukać czegoś na zawietrznej to skończę w Paszowej a z dwojga złego wolałbym coś zjeść w knajpie na górze.
Śliczne te nasze Bieszczady



Znajomość miejsca jednak procentuje - lecę "po meblach" i łapię okazję do 2700. Znowu mam chwilę spokoju - przez radio słyszę jak Stefan pogania  Miśka i Krzyśka że lecą za wolno i kręcą sie tam gdzie powinni lecieć po prostej na pełnej beli. Są kilka kilometrów z przodu i bardziej na wschód. Mijam Birczę i lotnisko w Krajnej.

Misiu i Krzysiu po przelocie. Zwózka była szybciej niż oni doszli do drogi
W powietrzu coś dzieje sie dziwnego. Skrzydło wyrywa sie we wszystkie strony jakby wpadło w jakąś warstwę porypanego powietrza. Na horyzoncie widzę Krasiczyn a dalej Przemyśl. Z tej wysokości wydają się być w zasięgu. Dzieje sie jednak coś dziwnego. Skrzydło przestaje lecieć do przodu, wysokość ucieka mi coraz szybciej a pod nogami mam morze lasu. Robię kontrolne kółko i okazuje się że wiatr całkiem zmienił kierunek. Teraz wieje zupełnie w drugą stronę. Do Krasiczyna nie dojdę. Odwracam się na zachód próbując uciekać z tego terenu. Jest już jednak za późno. Trzeba było to zrobić przed Birczą a nie pchać sie owczym pędem za innymi.

 




W radiu słyszę ze zawracają też Krzysiek, Misiek i Stefan.  Powrót na zachód kończy sie jednak dość szybko. Wybieram sobie śliczną łączkę przy drodze i na dziś byłoby wszystko. Zaraz po wylądowaniu mam telefon. Czaban, który padł w Cisnej jedzie już po mnie moim autkiem. Super logistyka - chłopaki mają też auto Krzyśka które zostawiają mu w Załużu. Pakuje się błyskawicznie, wychodzę na drogę i od razu mam stopa do Birczy. Po dosłownie minucie podjeżdża mój Tucsonik i razem jedziemy po Miśka i Krzyśka którzy właśnie padli kilka km od nas.

Super dzień, super warun, trochę co prawda zmarnowany co pokazał wszystkim Stefan zaliczając trasę Roztoki - Przemyśl Strzyżów. No ale cóż - co mistrz to nie my, biedne wyrobniki, "adepty sztuki latania" :)
Wracając do domku spotykamy w Lutczy Ara który na 106 km skończył tu swój przelot z Roztok