Odwiedzili mnie :)

sobota, 2 lipca 2011

Słowenia - czyli dwa guzy w dwa dni.

Na pierwszym planie w lewym dolnym rogu "sypialnia" Stana :)
Mało brakowało a planowany od pół roku wyjazd skończył by się na planach. Najpierw pogoda spłatała figla i musieliśmy przełożyć go o dwa dni (i słusznie jak się później okazało),  potem wypadek relaxobusa, następnie rezygnacja z wyjazdu kolejnych osób sprawiła, że zrobiło się nerwowo :). Ale w końcu w piątek 24 czerwca, rano jedziemy moim autkiem w składzie:  ja, Piotrek i Stan. Już na pierwszym tankowaniu w Barwinku jest problem - nie da się zalać gazu - coś się spier.... a więc tanio nie będzie. Próbujemy na kolejnych stacjach ale jest coraz gorzej, i w końcu dajemy sobie z tym spokój. Po powrocie okazuje się ze sprawa była banalna - zawiesił się jakiś zawór i naprawa trwała sekundy - mechanik przypier młotkiem w zbiornik i wszystko się naprawiło :).

Na miejscu jesteśmy po południu - dla mnie idealnie, bo można spokojnie rozbić się na campie (jeżeli ktoś ma coś do "rozbicia")  u Aleksandra (wszystko ma za 5 Euro :) ), przespać się.  Rano po analizie pogody jedziemy na startowisko. Stan odpala  i odlatuje na trójkącik za równe 100 pkt. My z Piotrkiem plączemy się po okolicy i gdy wreszcie wykręcam podstawę przed przeskokiem to okazuje się, że lecieć nie ma za bardzo gdzie, bo "zakręcili termę" i wszystko  w pobliżu dokładnie się zakitowało. Przez radio słyszę, że na starcie też wszyscy padają jak muchy, więc wracam na camping robiąc po drodze trójkącik za 32 pkt. Dobre i to na początek.
Następny dzień przynosi informację, że w wysokich górach wieje około 8 m/s i latania tam nie będzie (wieczorem okazuje się,  że jednak było). Jedziemy więc znowu na Lijak. Stan jak zwykle odpala i tyle go widać. Lecę powoli sam szanując wysokość, za mną leci Piotrek ale jest mu trudno, zawsze tak jest gdy lata się w danym miejscu po raz pierwszy. Wracam po niego i razem wykręcamy kolejny komin. Z przodu Stan z Marem idą na przeskok. Gonię ich zostawiając Piotra,  który wraca w stronę startu.
Stan jest samowystarczalny - nawet prąd ma swój


Wysokość topnieje  bardzo szybko mimo, iż lecę trochę inaczej niż Stan który wpakował się w głąb doliny i teraz straszy wiewiórki po drzewach. Jadnak silny zachodni wiatr robi swoje i bez problemu dolatuję do grani po drugiej stronie Ajdovsciny. Mocny komin wynosi mnie na jakieś 1200 m (chyba sufit w tym dniu) ale.... nie bardzo mogę wrócić nad grań. Górą wieje bardzo mocny zachód i chyba do grani dojdę ale na nogach. Fajnie nie jest. W tym czasie mija mnie Stan z resztą ekipy - ich skrzydła nie mają takiego problemu.
Nie odpuszczam i ambitnie lecą w kierunku anten mijając po drodze chłopaków, którzy już właśnie stamtąd wracają.  Postanawiam wrócić z nimi mimo, iż do ich zaliczenia brakuje mi może z dwa km. Wiem, że w tych warunkach nie da się przeskoczyć z powrotem na Lijak więc pewnie za chwile wrócimy tu po raz kolejny, Drugie podejście do anten też mi nie wychodzi - brakuje mi wysokości i jakieś 500 m przed celem zawracam. Boję się, że jak stracę jeszcze trochę to mogę mieć problem z powrotem a lądować poniżej nich nie mam zamiaru, kto tam latał to wie o co chodzi - po prostu jedynym miejscem nie porośniętym drzewami na odcinku kilku dobrych km jest autostrada. Po przeszło 5 godzinach siedzimy już wszyscy w okolicach Ajdovsciny. Wynik 70 parę km.


Powrót jest jednym z najpiękniejszych moich powrotów z latania. Po wyjściu na drogę zatrzymuje się pierwszy przyjeżdżający samochód. Młodzi chłopcy podwożą mnie za miasto na wylotówkę w stronę Nowej Goricy. Czekam może 5 minut i mam kolejny transport na sam camp (i to w jakim towarzystwie - nie myślałem nawet, że moja uroda tak działa na młode dziewczyny). Nie wiem co je tak urzekło, ale jest miło, może po prostu wracały ze swoimi chłopakami z jakiegoś "bunga-bynga" i przed powrotem musiały zrobić jakiś dobry uczynek :).
Wieczorem wpadają do nas chłopaki z ekipy Wujka wracający z Bassano. Też polatali super zaliczając po kilka setek. Zgrywamy tracki i okazuje się, że do przeskoczenia następnego zawodnika w Teamie brakuje mi lotu na odległość 21 km :) Hehehe, to proste tym bardziej, że następnego dnia robimy Kobalę.

W oczekiwaniu waruna
Kobala jak zwykle jest prześliczna, choć podstawy są niskie tak, że większość gór jest w chmurach. Stan jak zwykle bajeruje panienki na startowisku i po paru chwilach jest już na etapie regulacji taśm udowych w uprzęży (z panienką w środku). W końcu startujemy. Ponieważ nic prawie nie wieje podnoszę dynamicznie skrzydło, obracam się i nie parząc na to co mam nad głową startuję. Moment później stwierdzam, że coś jest nie tak - skrzydło samo skręca w lewo,  Szkolny błąd - jestem wściekły na siebie, na lewym stabilu mam farfocla spowodowanego węzłem na sterówce. Nic nie daje szarpanie itp. węzełek trzyma mocno, ale na tyle zmalał, że można spokojnie lecieć dalej. Przesiadam się tylko trochę bardziej na prawo aby to zniwelować i po jakim czasie zapominam. Chcemy z Piotrem zrobić w tym dniu "standard" czyli Stol i z powrotem.  Stan oczywiście ma zaplanowaną kolejną stówkę,  którą jak się okaże zrobi. Do grani Stola wszystko jest łatwe i proste. Za łatwe i za proste nawet i to usypia czujność. Na zboczu Stola meldujemy się z Piotrkiem gdzieś w 1/3 wysokości i początkowo bez problemu robimy wysokość. Im bliżej jednak grani tym robi się mniej przyjemnie - w ciągu kilku, kilkunastu sekund robimy na przemian po 50, 70 metrów by następnie to wszystko tracić. Wygląda to tak jakbyśmy kręcili jakiś rotor. Po paru minutach bezsensownej walki daję sobie spokój i wracam w kierunku Kobaridu. Namawiam Piotra, żeby również dał sobie spokój - szkoda zdrowia. Zawsze można wrócić na przyzwoitej wysokości. Przeskok w kierunku Kobali jest trudny, ale po "wyjechaniu" nad szczyt jest już bajka. Nosi wszystko, omijamy łukiem kolejne chmurki tak aby nie nabierać zbytnio wysokości i nic nie tracić. Po 30 minutach jesteśmy z powrotem nad startem i mamy "sufit". W zasadzie możemy polecieć jeszcze raz w kierunku Stola, ale stwierdzamy z Piotrem, że sie nam już nie chce. Ja jestem zmęczony poprzednim dniem i 50 km w zupełności mi wystarcza do realizacji planu na ten dzień (a dziś żałuję - można było bez najmniejszego wysiłku polecieć z 15 - 20 km i wrócić kończąc przelot nie z 50 pkt a z co najmniej 80). Jest jednak problem :) nie da się wylądować - nosi wszystko i aby stracić wysokość latam nad rzeką.  Siadamy z Piotrem prawie jednocześnie i czym prędzej jedziemy kupić coś do picia. W hipermarkecie jest choć klima a upał na lądowisku jest nie do zniesienia. Po godzince wraca Stan - też ma kłopot z lądowaniem, też mógłby jeszcze coś dołożyć do swojej setki ale też mu sie już nie chce :).
Super dzień, super latanie, super powrót. Właśnie powroty są tym elementem, którego nie cierpię w lataniu XCC. Dlatego bardzo podoba mi się latanie typu docel powrót.  No cóż - mamy jeszcze jeden dzień. Ponieważ mamy wracać do domu postanawiamy, że polatamy na koniec na Lijaku. Na campie pustki - wszyscy Polacy wyjechali, została jakaś szkółka z Holandii i paru pojedynczych glajciarzy. Na start wywozi nas Aleksander (po 5 euro - ale jedziemy tylko w 3 osoby więc dobrze, że w ogóle chciało  mu się jechać). Stan jak zwykle pierwszy się szpei i odpala - jest chyba ok więc i my z Piotrkiem nie czekamy ale startujemy zaraz za nim.

Wieje lekko w górkę więc nie powinno być problemu. Stawiam skrzydło odwracam się i czuję, że skrzydło ucieka mi na bok. Podbiegam i zamiast przerwać start i sprawdzić co się dzieje na siłę startuję. Nauczka z poprzedniego dnia nic widać mi nie dała. Chcę przyhamować skrzydło i ............ czuję ze coś jest nie tak. Przez radio Stan mówi mi, że mam znowu coś na spływie. To coś,  to solidny węzełek pomiędzy sterówką a środkową linką rzędu D.
Skrzydełko leci co prawda sobie poprawnie ale o jakiejkolwiek pracy lewą sterówką można zapomnieć. Jedynie mogę "wykasować na niej luz" tak coś na oko 10 cm. Potem trzyma jak zabetonowana. Szarpię się z nią parę minut nie patrząc nawet gdzie lecę i po co. Wysokość sama mi jednak urosła i jestem nad startem. Niestety latać z tym gó... sie nie da. Wystarczy mała turbulencja i może mnie poskładać a ja nie będę miał nawet jak zareagować. Podejmuje próbę podejścia do lądowania na startowisku ale  o mały włos nie kończy się to "drzewowaniem" . Szkoda zdrowia - odpuszczam i odchodzę do lądowiska na którym siedzi już Piotrek. Jestem zły na maxa - znowu przez własną głupotę tracę czas, wyjazd, lot i doprowadzam do sytuacji jaka nie powinna mieć miejsca, tym bardziej, że Lijak to nie Cergowa i spokojnie można sobie posprawdzać wszystko przed decyzją o starcie. No cóż "wypadki chodzą po ludziach ale ludzie po wypadkach już nie koniecznie". Po  godzince  jesteśmy z powrotem w powietrzu. Znowu wyżej wieje zachód i nie bardzo można liczyć na żagiel. Jest turbulentnie - Stan zgłasza przez radio, że przed przeskokiem poskładało go solidnie i z krawatem odchodzi do lądowania. Jak się później okaże dociągnie prawie do samego campu, nie będziemy mieli więc kłopotów ze zwózką w razie wtopy.

Lecimy z Piotrem bardzo asekuracyjnie trzymając  cały czas wysokość, Bez problemu osiągamy  ostatni szczyt na grani przed przeskokiem. Namawiam Piotrka na przeskok - leci za mną i marudzi, jakoś nie może uwierzyć, że uda się nam przeskoczyć dolinę i dojść do gór po wschodniej stronie Ajdovsciny. Faktycznie, topię dość szybko, Piotr odbija troszkę w głąb doliny i do zbocza dochodzi na większej wysokości. Nie  mamy jednak problemu z wykręceniem się - powoli ale systematycznie zdobywamy kolejne metry. Daje znać o sobie "praca w grupie". Jest o wiele łatwiej niż samemu. Anteny robimy bez problemu ale na powrocie zaczyna się problem. Niebo jest prawie całkowicie zachmurzone i terma kończy się bardzo szybko. Piotrek pada za "tunelami". Ja dochodzę do miasta ale nie ma sensu pchać się gdzieś dalej. Podaję przez radio pozycję Stanowi i postanawiam wracać w kierunku Piotrka. Plątam się w jakimś "zerku" czekając, aż wiatr sam zniesie mnie w kierunku anten. Stan przez radio zgłasza, że mnie widzi - wybieram więc sobie łączkę obok drogi którą jedzie i podchodzę do lądowania. Jeszcze w powietrzu widzę moje autko zatrzymujące się obok i nim skrzydło spadnie mi na ziemię Stan jest już obok. Fajnie - kolejne 50 km zrobione i kolejny kolega w teamie "ryśnięty" Niby mała rzecz, a cieszy. No i na XCC jest prawie 400 pkt. Na początku sezonu nawet o tym nie marzyłem :). Super wyjazd - dzięki serdeczne dla Piotra i Stana za towarzystwo. Polecam wszystkim, szczególnie Stana od którego można z powodzeniem nauczyć się sztuki przetrwania w każdych warunkach :)