Odwiedzili mnie :)

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Staremu odbiło - czyli jak pojechałem na Paralotniowe Mistrzostwa Polski do Macedonii

Beknął cicho nasz Koziołek
i znów poszedł biedaczysko
po szerokim szukać  świecie
Tego co jest bardzo blisko.

Jadę na Mistrzostwa Polski do Macedonii – pomysł  chyba padł na wiosnę ale im bliżej do terminu tym więcej wątpliwości. Po co? Zawalczyć?  Bez przesady, nie ta liga, nie ten sprzęt itp.
Polatać?  Można  ale po co aż tam? - pytanie godne Koziołka Matołka.
Nigdy nie byłem na takich zawodach i trochę mnie to wszystko przerasta, jak zwykle zresztą.  Sprawę przesądza Tesia dogadując się na górce z Beatą, żoną  Krzyśka, że pojadą z nami. Nie ma więc co się dłużej zastanawiać  (przelewam wpisowe 150 euro i sprawa zamknięta).
Jedziemy na trzy auta (a co! kto zabroni bogatemu) w składzie:
- Wujek, Tomski z Monika i Peterem
- Krzysiek z Beatą i ja z Teśką, z tym że pierwsze auto robi trasę „na raz” a my śpimy sobie po drodze w Serbii.
Hotel w Serbii - dają tu na śniadanie fajny omlet

Miasteczko w Serbii w którym nocujemy przypomina trochę naszą prowincję sprzed 20 lat tylko jakby policji tu więcej. Mam wrażenie,  że na każdego mieszkańca przypada ich co najmniej po jednym bo są wszędzie. Spacerując po zmroku uliczkami spotykamy ich na każdym kroku. Czego pilnują? Nie wiadomo, może siebie nawzajem? 


  Witajcie w krainie osłów, mułów i samochodów sprzed 30 lat.

Dla nas to atrakcja a tu codzienność. Oprócz osłów popularne
są też muły. Ale nikt z nas nie wiedział skąd się biorą muły.
Około południa następnego dnia  docieramy do Kruszewa, pokonując  po drodze górskie tereny, porośnięte lasami,  z głębokimi,  niedostępnymi dolinami nienadające się moim zdaniem zupełnie do latania.  Jeżeli tak ma być na tych zawodach to ja wracam.  Kruszewo okazuje się jednak zupełnie innym miejscem. Miasteczko położone pośrodku długiego na kilkanaście a może i więcej kilometrów pasma górskiego na wysokości coś ponad 1200 m jest super miejscem. Na startowisko  znajdujące się na szczycie pasma prowadzi asfaltowa droga.  Przedpole to równa jak stół dolina długa i szeroka na wiele kilometrów otoczona z trzech stron górami, ciągnie się do samej granicy z Grecją. Ponieważ ekipa jadąca przodu jest już na miejscu usiłujemy telefonicznie dowiedzieć się jak trafić na zarezerwowane kwatery.
Opis jest prosty:
„Po wjechaniu do miasteczka należy dojechać do skrzyżowania na którym leży osioł. Zaparkować obok niego a kwatery są w pierwszym domu na górce po prawej”. Jaja sobie robią?
Jednak nie – osioł faktycznie leży sobie przy drodze. Jedziemy  prosto na startowisko. Chcemy zrobić choć zlota przed rozpoczęciem zawodów, poznać miejsce itp.  Nic z tego niestety nie wychodzi, na starcie  czeka na nas Monika,  która usiłuje nas zaprowadzić do naszego apartamentu bo chłopaki tj.  Tomski i Wujek odlecieli już w siną dal.  Spotykamy też chłopaków z Prowinga i od razu robi się sympatycznie,  prawie jak w domu. Po wielu perypetiach meldujemy się na kwaterze – będziemy mieszkać  z Wujkiem i Markiem z Białegostoku, 

Integracja międzynarodowa
Kwatera nie jest może rewelacyjna (standard sprzed lay 30) ale liczy się towarzystwo i klimat. Nawet Tesia z Beatą akceptują wybór lokalu i szybko rozpakowują swoje fatałachy,  pudry, wałki do włosów, kiecki,  suszarki i cały ten szpej bez którego żadna szanująca się kobieta nie wychodzi z domu.  Zajmuje to większość pokoju ale co tam.  Niestety  jest już za późno na latanie.  Cóż – jutro będzie lepiej.

Dzień pierwszy.

Spotykamy się w hotelu na odprawie przed zawodami.  Tłum ludzi przewala się po holu a w nim same sławy. Dominują  Rosjanie i Ukraińcy, od razu widać,  że to ich zawody. Nas wita Karolina objaśniając  i starając się pomóc jak tylko może, ale co może ona sama jedna,  gdy na dodatek każdy coś od niej chce? Odprawa prowadzona przez szefa zawodów jest po angielsku. Dla pilotów rosyjskojęzycznych  dodatkowo tłumaczona na rosyjski. Po polsku ani słowa a szkoda,   bo nie każdy zna angielski w takim stopniu by zrozumieć  zawiłe przecież specjalistyczne zwroty a to przecież też polskie mistrzostwa. Czuje się w tym wszystkim zagubiony i trochę zaczyna mnie to wszystko przerażać. Od czego ma się jednak  kolegów, co bardziej  „kumaci” cierpliwie objaśniają mi zawiłości i powoli zaczynam się w tym łapać. 


Autokary wywożą nas na start. Pełny komfort. Dostajemy drugie śniadanie, wodę, gps-y dzięki którym organizator na bieżąco może śledzić naszą pozycję co z pewnością w znakomity sposób poprawia bezpieczeństwo latających i ułatwia zwózki. Czekamy na odprawę i rozpisanie tasku. Czekamy, czekamy, czekamy i napięcie rośnie. Nie wyobrażam sobie jak ja wystartuje w tym tłumie ludzi, jak wykręcę się w kominie w którym będzie latało 150 innych glejtów. Same niewiadome.
Co ja tu właściwie robie? I po co?

Wreszcie jest task. Trasa będzie zygzakiem rozłożona po dolinie z metą pod grecką granicą. Gdyby nie punkty zwrotne daleko na przedpolu można by powiedzieć, że to wcale nie takie trudne.
Wreszcie pada komenda „okno otwarte” i możemy startować. Do momentu otwarcia cylindra startowego mamy chyba z półtorej godziny ale rada starszych tj Wujek z Tomskim po konsultacji ze Stefanem podejmuje decyzję by startować jak najwcześniej. W powietrzu  poczekamy na otwarcie cylindra.  Rozkładamy się szybko trochę z boku i już mamy odpalać  gdy nagle starty zostają przerwane. 

Mój pierwszy start do pierwszej konkurencji.
Staraliśmy się wystartować jak najwcześniej zaraz po otwarciu okna
Przez radio słyszymy, że spadł jeden z naszych. Poskładało go nad drzewami i jak później się okazało ma złamaną nogę i poturbowany kręgosłup. Humor mu jednak dopisuje bo przez radio pyta Karolinę czy będzie mógł powtórzyć start – kurcze, bardzo śmieszne ale najpierw muszą go znaleźć. Napięcie więc rośnie dalej. W końcu startujemy. Odpalamy bardzo szybko, jeden za drugim prosto w rój latających w kominie przed nami glajtów.  Spodziewałem się masakry a jest luzik. Po paru pierwszych kółkach okazuje się że w powietrzu jest w miarę spokojnie, kominy i szkwały przechodzące przez start tu nie robią żadnego wrażenia. Wiatr raczej słaby, LK pokazuje mi kilka kilometrów na godzinę, można spokojnie  krążyć w kominie i nie martwić się ze po paru kółkach wyjedziemy na zawietrzną.  Tłum glajtów też jakiś niestraszny, wszyscy grzecznie krążą w jedną stronę (czasem pół kółka w kominie czasem pół za nim) nikt nikomu nie zalatuje drogi, nawet lot stabil w stabil nie robi specjalnego wrażenia bo ludzie zachowują się naprawdę rozsądnie.  Cały stres, emocje jakie miałem przed startem rozpływają się po kilku zaledwie minutach. Jest po prostu luzik

Pierwszy komin
Czasem latając na naszych górkach w parę osób jest „ciaśniej” i mniej komfortowo. Wystarczy popatrzeć po okolicy by szybko zorientować się gdzie najlepiej nosi, gdzie najszybciej można zrobić wysokość. Masa glajtów w powietrzu nie utrudnia a wprost ułatwia latanie.  Miodu jednak nie ma, udaje mi się wykręcić na 2200 gdy  zostaje otwarty cylinder startowy. Spid i do przodu.  Wysokość szybko spada ale po chwili LK zgłasza mi, że mam zaliczony cylinder i mogę odchodzić na pierwszy punkt zwrotny. Kręcąc napotkany komin przestawiam sobie punkt w Garminie i coś mi tu nie gra.  GPS pokazuje, że jednak nie zaliczyłem cylindra, coś mam popierdzielone z tym LK. Wracam i zaliczam start po raz drugi tym razem już na 100% sprawdzając odległość na GPS-ie. W tym czasie grupa z którą usiłowałem lecieć jest już daleko z przodu. Lecę sam a to o wiele trudniejsze.  Staram się szanować wysokość podkręcając każde napotkane noszenie. Jest to nawet łatwe bo pojawiają się one dość regularnie. Totalnie wyluzowany zbliżam się do pierwszego punktu i już widzę ze popełniłem fatalny błąd. Nawigując prosto do punktu dopuszczam do tego by wiatr znosił mnie coraz bardziej na jego zawietrzną i teraz zamiast przelecieć przez niego z wiatrem będę musiał zaliczyć go pod wiatr. No cóż, frycowe się płaci. Jestem tak „zafiksowany’”  na zaliczeniu punktu ze nie zwracam uwagi na topniejącą wysokość.  Dolot do punktu jest w dość sporym duszeniu, ale co tam, przecież mam jeszcze kupę wysokości. Jak bardzo jest to złudne okazje się na powrocie. Topie w przerażającym tempie. Trochę jestem zdziwiony gdy okazuje się że „podłoga” w tym miejscu ma 700 m. Jeszcze krótka bezsensowna walka na zerowej wysokości i przyziemiam z wiatrem na polu pszenicy wykonując kawał roboty za kombajn. Mimo „udupienia” na własne życzenie jestem jednak bardzo zadowolony i prawie szczęśliwy. Wszystkie obawy związane z zawodami , nowym terenem poszły się paść. Nie taki diabeł straszny, zaczyna mi się to wszystko podobać  Szybko pakuje glajta i wychodzę na drogę.  Zaczynam się rozglądać gdy obok mnie zatrzymuje się bus. Jest już zwózka. W busie kilku pilotów którzy padli wcześniej niż ja. Ha ha ha, jest dobrze, ostatni nie będę. Chwilę potem zgarniamy Krzyśka który również padł kawałek dalej.  
W oczekiwaniu na transfer do hotelu

 Do mety doleciało tylko 34 pilotów. W końcowej klasyfikacji ja jestem 122,  Krzysiek 103, Tomski 46 a Wujek 45.  No cóż – wszyscy się uczymy, z nas tylko Krzysiek latał już wcześniej na zawodach tego typu.
Jestem pod wrażeniem organizacji zwózki. Wszystko działa fajnie. Busy dowożą nas na stację skąd zabiera nas autokar. Sprzęt przyjedzie ciężarówką za jakiś czas. Dzień kończy impreza integracyjna w miejscowej knajpie. Dla samego klimatu takich imprez warto jeździć na zawody. 


Zawody są po to…………..  żeby się zawodzić



Kolejne dni to kolejne godziny spędzone w powietrzu, wydaje mi się że coraz więcej widze, coraz więcej wiem. Ale błędy wciąż te same.  Znowu po dwa razy zaliczam punkty zwrotne.  Posługując się LK dopiero po jakim czasie orientuję się,  że po każdym wyłączeniu zmienia ono wartość cylindra z wpisanej na podaną na sztywno w ustawieniach. Wyłączałem go po zdefiniowaniu zadania z uwagi na oszczędność baterii i stąd całe zamieszanie. Niby sprawa prosta – przecież  zaliczenie punktu można  sprawdzić na gps-ie ale w locie powoduje to że grupa z którą się leci odchodzi, zostaje się samemu, trzeba się wrócić i zaliczyć punkt kolejny raz. Strata czasu wysokości i w rezultacie kolejna wtopa.
O prawdziwym pechu może jednak mówić Krzysiek.  Przed zaliczeniem pierwszego punktu pada mu Lk a chwilę później gps. Założone do niego baterie niby nowe okazały się zleżane. Chłopaki przez radio opisują mu gdzie są i jak wyglądają kolejne punkty zwrotne. Lecąc na czuja zalicza je po kolei i w końcu zalicza też metę.  Na jednej z odpraw powiedziano nam, że w razie problemu z gps-em organizator bez problemu ściągnie zapis lotu z naszych  „livetracków”. Jest więc nadzieja że będzie dobry wynik, metę zalicza też Tomski.  Niestety po ściągnięciu tracka okazuje się, że meta co prawda jest ale pierwszy punkt zwrotny nie został zaliczony i cały lot można sobie ……..
Ale przecież zawody są po to żeby się zawodzić.

Dzień 4 „rzeż niewiniątek”



Od rana   zapowiada się mega warun.  Rozpisany task nie daje jedna żadnych złudzeń, będzie ciężko. Zresztą i na odprawie nikt nie ukrywa że to trasa bardzo trudna a na metę mogą liczyć super piloci latający na dobrych skrzydłach. Pierwszy punkt zostaje wyznaczony w górach kilkanaście kilometrów na północ. Tam jeszcze nie lataliśmy. Aby go zaliczyć trzeba solidnie się wykręcić bo powrotu gdyby się gdzieś tam padło raczej nie będzie.  Przed nim zarośnięta dolina bez dróg i ludzkich osad a to budzi respekt. Kolejny następny punk również daleko na drugim końcu doliny. Później ma być łatwiej ale ostatni odcinek będzie równie długi i pod wiatr. Tu organizatorzy liczą ze będzie lądować najwięcej pilotów. Srodze się jednak mylą – będzie jeszcze gorzej :). Po trzech dniach latania czuje się świetnie – wreszcie rozpracowałem moją elektronikę, trochę  wlatałem się i postanawiam nie popełniać błędów z poprzednich dni.  Startujemy jak zwykle całą grupą. Czekając w powietrzu  na otwarcie cylindra staram się maksymalnie wykorzystać każdy komin. Z jednym wlatuję w cylinder i muszę się z niego wycofać. Wreszcie pada komenda „windows open” (o co chodzi z tym Windowsem? nie wiem ale wtedy trza lecieć)  i się zaczyna. Lecąca przede mną cała grupa glajtów wyskakuje mocno do przodu i zaczyna systematycznie topić. Pojedyncze glajty odpadają i w duszeniu zjeżdżają w dolinę. Grań która powinna generować  kominy coś słabo działa. Lecę z tyłu bardzo ostrożnie kręcąc wytrwale wszystko co napotykam po drodze. W jednym z kominów dołączają się do mnie dwie „żyletki”. Po zrobieniu wszystkiego co można odchodzą powoli do przodu.
 Po chwili robią zwrot i zajmują pozycję z tyłu za mną. Powtarzam ich manewr i teraz ja jestem za nimi na dodatek kilkadziesiąt metrów wyżej.  Obserwuję je uważnie co pomaga mi lecieć z jak najmniejszą stratą wysokości ale w pobliże punktu przychodzę dużo poniżej grani. Po drodze widzę glajty spłukane do doliny i szukające miejsca do wylądowania. Przez radio słyszę że chłopaki też mają ciężko – są chyba nawet za mną i z pewnością „miodu nie mają”. Aby zaliczyć punkt zwrotny na najwyższym szczycie w okolicy muszę mocno się wykręcić. Na szczęście garb generuje wreszcie normalny komin z którym udaje mi się wyjechać na 2700. Szybko zaliczam punkt i wracam w to samo miejsce trafiając jeszcze w resztki komina. Znowu robie wysokość – kolejny punk po drugiej stronie doliny oddalony jest o kilkanaście  albo i więcej km.  Niektórzy lecą do niego na wprost, inni próbują oblecieć go górami.
Wybieram tą drugą drogę. Mocny wiatr z przodu nie pomaga jednak i mimo ze staram się lecieć po grani nic to nie daje. Topie do prawie tys. metrów (a podłoga jest na 700 – 800) i rozpaczliwie szukam za zboczach czegokolwiek co pozwoli mi wyjechac do góry. Jest bardzo turbulentnie. Co chwila wywala mnie z noszenia. Przebijam się do przodu ale idzie to strasznie powoli. Co trochę odskocze to wykręcając się znowu wracam prawie w to samo miejsce. Na szczęście dolina nosi i można tak się bawić w nieskończoność. Taka „Wańka – wstańka”. Wraz z czasem robi się jeszcze gorzej bo wiatr staje się coraz mocniejszy. Teraz bez spida mam tylko kilka km na godzinę do przodu., a na spidzie tak torbi,  że co chwilę muszę go odpuszczać. Przez radio słyszę, że w górach padł Payonczek, siedzi też już Krzysiek i kupa innych pilotów. Ktoś zgłasza że na dole tak wieje że trudno poskładać glajta. Ja mam teraz przed sobą pasmo pagórków a z boku jakieś stawy czy jeziorka. Boję się przebijać na wprost bo przy tym wietrze te pagóry mogą generować niezłe rotory a podejście do nich na większej wysokości jest dla mnie niemożliwe bo kominy kończą mi się coraz szybciej. Wykręcam się ostatni raz. Szukam sobie wygodnej łączki obok drogi w jakiejś wiosce i ląduje na wprost. Gdybym wówczas wiedział że na tym odcinku padła większość pilotów pewnie leciałbym do oporu. Zrobienie jeszcze kilku kilometrów co było zupełnie możliwe,  mogło by spowodować że przeskoczyłbym w tym dniu parę sław. A tak jestem 78. Na 150 to dla mnie i ta super tym bardziej że mogę dorzucić kilka punktów do dorobku teamu. (liczą się wyniki nie trzech najlepszych polotów w ogóle ale trzech najlepszych w danym dniu. Dzięki temu dwa razy udaje mi się poprawić dorobek Bornów ku chwale naszego prezesa oczywiście). To już ostatni dzień zawodów. Jeszcze tylko zwózka przez wioski  w których czas zatrzymał się chyba wieki temu.  Tu są jeszcze całe osady w których domy zbudowane są z suszonych na słońcu glinianych cegieł łączonych glinianą zaprawą. Tak samo zbudowane są zagrody dla zwierząt i mury wokół nich. Wygląda to jak na filmach ze średniowiecza. Wokół biegają wychudzone psy z którymi bawią się o dziwo czyściutkie i nawet fajnie ubrane dzieci. Trudno mi zrozumieć jak w takich warunkach można żyć ale jak widać można.

Integracja

Zawody to nie tylko latanie, to również a może przede wszystkim atmosfera imprez których nie brakowało. Większość sponsorowana przez organizatora w miarę przyzwoitej restauracji z basenem do której dwa razy zawieziono nas autokarami do leżącego po drugiej stronie doliny Prilepu.
Impreza  świetna i niezapomniana.
Z początku troszkę sztywna ale to tylko do czasu. Wystarczyło parę browarów by najpierw w Ukraińców i Rosjan a później i w naszych wstąpił „bojowy duch”. Chłopcy pili i skakali do basenu. Szybko to jednak się im znudziło więc nowa zabawa była jeszcze ciekawsza. Polegała na tym by na początku niepostrzeżenie podejść do siedzącej przy stoliku osoby, porwać ją na ręce i wrzucić do basenu  w pełnym ekwipunku. Najbardziej podobały mi się rosyjskie i ukraińskie pilotki które przyszły na imprezę w sukienkach prawie balowych.  Nas na razie oszczędzono – wiadomo poważny człowiek budzi respekt nawet wśród kozaków J . Szkoda tylko że do czasu. Gdy już wszyscy byli mokrzy przyszła kolej i na nas. Poszła w wodę Monika z Tomskim (a Tomski z portfelem). Profilaktycznie ściągamy z Teśką zegarki, chowamy komórki i mamy rację. Nie ma wyproś – mu też lądujemy jedno po drugim w basenie. Teśka w sukience, mi udaje się w drodze zdjąć jeszcze spodnie. Przynajmniej mamy coś suchego na zmianę. Teśka mój podkoszulek a ja chociaż te spodnie. Ale jest sympatycznie. Nie wiem dlaczego niektórym się to nie podoba i uciekają z imprezy?
Na następną imprezę jedziemy przygotowani (mamy ręcznik i coś na zmianę) ale niestety zabawa szybko się kończy gdy po wrzuceniu jednego okazuje się ze gość nie wypływa bo ma złamaną rękę.
Macedońskie jeziora i greckie wybrzeże dzień swobodnego latania i do domku.

Jest już po zawodach. Ale nie wracamy jeszcze poświęcając dwa dni na Ohrid i wybrzeże greckie nieopodal salonik.  Ohrid – starożytne miasto położone nad ogromnym jeziorem w otoczeniu pięknych gór robi super wrażenie. Czysta słodka woda, na brzegu żwirkowa plaża przypomina nam o naszym koledze Piachu którego ojcowskie obowiązki udupiły na dłuższy chyba okres czasu. Solidaryzujemy się jednak z nim. W Grecji Wujek jest już tak stęskniony za kolegą że stara się go choć na chwilę przybliżyć oblepiając się cały piachem z plazy.

Im lepszy pilot tym większe branie
Do mnie nikt sie tak nie garnął :)
 O ile Ohrid bardzo mi się podoba to Grecja rozczarowuje.  Plaża piaszczysta, długi pas płytkiego morza z nienajczystszą bo „zbełtaną” przez falę wodą to nie moje klimaty. Nie miałbym tu chyba też co robić. Kemping opodal też jakiś taki brudny z sanitariatami jak na Jaworze 30 lat temu. Wszędzie drożyzna mimo ze w knajpach pusto. Na plaży też nie ma ludzi choć miejscowa kelnerka mówi ze jeszcze w ubiegłym roku było tu zatrzęsienie ludzi. Czyżby tak wyglądał kryzys? A z drugiej strony po co tam jechać skoro za 4 lody na patyku ( u nas pewnie po złotówce) zapłaciliśmy 10 euro.


Chciałem żeby Tesia kupiła sobie coś ładnego
ale nie chciała
Jeszcze jeden dzień swobodnego latania i wracamy. Ma byś super warun z podstawami do 3 tys, a znowu jest d….pa.  Jednak   nie potrafię tam latać. Nic nie działa po ludzku, zbocza mimo iż wieje na nie prostopadły wiatr noszą jak chcą, budujące się w dolinie chmury rozpadają się szybciej niż można do nich dolecieć zostawiając tylko duszenia i jakieś postrzępione wspomnienia po kominach.  Latam w tym dniu co prawda łącznie ze dwie godziny ale efektów tego nie ma żadnych.
Nawet Stefan daje się na to nabrać. W pewnej chwili słyszę jak mówi przez radio:
„Chłopaki jak się chcecie czegoś nauczyć to patrzcie na mnie bo ja to umiem i wiem co robię. Lećcie za mną do tej chmury na zawietrznej – to najlepsza chmura w okolicy i nie ma co szukać tu będzie mega komin.”  Za Stefanem podąża Wujek z Tomskim. Ja siedzę sobie w swoim kominku i widzę jak cała trójka po wejściu pod chmurę zaczyna topić i traci pewnie z 500 m. A kurna jak mówiłem, że tu jest wszystko na odwrót to się ze mnie śmiali. Stefan przerywa zresztą lekcje – nawet jemu coś tu nie trybi.
Wieczorem pakujemy się. Do domu każde auto wraca oddzielnie. Jakoś nie udaje się nam umówić razem bo każdy ma inne priorytety. Może więc dobrze że pojechało 3 auta i teraz nikt nie jest zależny od nikogo. Ja ruszam jako pierwszy o 3 nad ranem. Wyliczyłem sobie że zrobię całą prawie 1500 km trasę na raz i około ósmej wieczorem będę w domu. Wolę wyjechać w nocy niż na dobicie dojeżdżać po zmroku tym bardziej ze rano szybko robi się widno. O 6 rusza Wujek z Tomskim i Moniką a po nich Krzysiu z Beatą. Pewnie będą zwiedzać jeszcze coś po drodze bo nigdzie im się nie śpieszy. Pierwszy odcinek drogi mija bardzo szybko. Schody zaczynają się na granicy z Serbią. Stoimy ze 40 minut po to tylko żeby pokazać paszport . Bez sensu, dobrze ze u nas nie ma już durnych granic. Serbię pokonujemy w tempie expressowym zatrzymując się tylko na tankowanie i śniadanko.  Gps –pokazuje mi że jedziemy nawet szybciej niż planowałem. Dojeżdżamy do granicy Węgierskiej i …… stoimy 2 i pół godziny w gigantycznym korku. Wujek który jedzie 3 godziny za nami odbija na inne przejście dzięki czemu udaje mu się zaoszczędzić trochę czasu, ale i tak jest chyba z godzinę z tyłu. Przez Węgry przelatujemy jak burza. Straconego czasu jednak już nie nadrobimy i w domku zamiast o 20 jesteśmy o 23. Ale i tak jest dobrze. W sumie nie bardzo był sens nocować po drodze. N Węgrzech trochę prowadziła Tesia więc mogłem sobie odreagować  leżąc na tylnym siedzeniu. W domku trafiamy na imprezkę – nasze dzieci świętują urodziny zięcia i jest trochę ludzi. Nie jesteśmy nawet specjalnie zmęczeni więc biesiadujemy jeszcze razem ze dwie godziny.
Podsumowując – dzięki Krzysiu że namówiłeś mnie na wyjazd, dzięki dla pozostałych Bornów i nie tylko za wspólnie spędzony czas. Jak dla mnie było super. W przyszłym roku też pojadę. No i dzięki dla Tesi że pojechała ze mną. Miał mnie kto przynajmniej opier…. od  czasu do czasu a bez tego to już po dwóch dniach czegoś mi brakuje.
A klimat zawodów można poczuć oglądając filmik Tomskiego http://www.youtube.com/watch?v=ioG6YwZV9nk

sobota, 24 marca 2012

Drugi dzień wiosny, czyli im krótszy lot tym dłuższy opis :)

Pierwszy zając po wtopie :)
a my pomalutku do góry
Sześć miesięcy od ostatniego normalnego latania, przerywane tylko od czasu do czasu jakimś żaglem, to wystarczająco dużo czasu by poczuć dreszcze na samą myśl, że może wreszcie słoneczko obudzi jakąś termikę i będzie można poszybować pod chmurki. Dzień przed wyjazdem, jak zwykle "rutynowa napinka" i gdybanie gdzie będzie lepiej. Ponieważ Misiek pracuje do 10 odpuszczamy Słubicę, na którą wybiera się gromadka ludzi od nas i wraz z Relaxem ruszamy na Chełm koło Grybowa. Jedziemy jakoś bez entuzjazmu. Na miejscu okazuje się, że na startowisku tłum. Jest też Witia, Tomski i reszta która miała jechać na Słowację.
Wieje zupełnie z boku, tak więc zastanawiamy się czy w ogóle wychodzić na górę. Startują pierwsze zające by po chwili paść na dole. Komuś jednak udaję się utrzymać w powietrzy co u Miśka wywołuje gwałtowny wzrost adrenaliny skutkujący tym iż prawie wybiega do góry. My z Relaxem, potrzebujemy o wiele więcej czasu - niestety.
Na startowisku "ludziów jak mrówków" - połowy nie znam nawet z widzenia. Nie ma jednak tłoku, startują Tomski, Sławek Witia i inni. Wyżej lub niżej wiszą więc nie jest źle - da sie polatać. 
Misiek w pełnej krasie :)
Klimkówka

Misiek pomaga rozłożyć mi skrzydło. Czekam aż komin wyprostuje wiatr w przecince i startuję. Start nie jest jakiś tam "dramatyczny" ale trzeba uważać - wieje bardzo z boku i trzeba błyskawicznie i zdecydowanie reagować by nie skończyć w gałęziach rosnących obok świerków. Jak się później okazało nie wszystkim się udaje. Około dwóch godzin po moim starcie jeden z pilotów prawdopodobnie przereagował, zafundował sobie negatywkę, która kończy się uderzeniem w stok. Obrażenia są bardzo poważne i śmigłowiec zabiera go do szpitala.
W powietrzu jest bardzo spokojnie - wiosenna termika trochę niemrawa budzi się powoli wynosząc nas niewiele ponad grań. 
Ślepa uliczka :)
Z biegiem czasu udaje mi sie jednak wyjść coraz wyżej. Pilnuję wysokości, bo poniżej nad górką kręci się kilkanaście glajtów, a niektórzy piloci latają tak jakby byli sami w powietrzu.  Nie brakuje "artystów" kręcących odwrotnie albo przelatujących przez środek komina tak by skutecznie wypierdzielić z niego pozostałych.
Z rozległym kominem wykręcam coś z 1600 m, ale znosi mnie on w kierunku Klimkówki. Postanawiam nie wracać tym bardziej, przed zalewem kręci się Tomski z Krzyśkiem (Czabanem).
Lecę za nimi ale kto nadąży za Tomskim? :). Obieram trochę inną trasę - Tomski leci bardziej na północ usiłując znaleźć coś na zawietrznej pasma Magury Małostowskiej. Walczy dzielnie ale krótko.
Lecąc po górkach obok zalewu dochodzę go Ujścia Gorlickiego (ma takie charakterystyczne rondo) gdzie dogania mnie Krzysiek. Wykręcamy się co nieco i razem lecimy dalej po grani praktycznie bez straty wysokości parę ładnych kilometrów. Pakujemy sie jednak w pułapkę. Dolina zamknięta jest jak ślepa ulica zboczem porośniętym lasem a my nie mamy już wysokości. Rozglądam sie za lądowiskiem gdzieś przy drodze - problem w tym ze tu drogi żadnej nie ma - ot taka czarna du..a. Wychodziłem już praktycznie z kokona gdy zapikało mi wario - od łąki coś się oderwało. 
Zakładam natychmiast i delikatnie idę do góry. Dochodzi do mnie Krzysiek - kręci jednak chyba zbyt szeroko bo po każdym kółku zostaje troszeczkę niżej. W końcu komin sie urywa - ja wyjeżdżam i mijam bez problemu grań - Krzysiek niestety zostaje i kończy lot. Znowu  parę kilometrów po grani i pod nogami mam Zborov. Nie zauważyłem,  że to już Słowacja :) Dzień powoli sie kończy - napotkane noszenia praktycznie pozwalają tylko na utrzymanie wysokości i z minuty na minutę jestem coraz bliżej ziemi.

Dolatuję do Bardejowa i tu kończę. Zawsze sobie obiecałem, że zobaczę tu starówkę a nigdy nie było czasu :).  Teraz też mi sie to nie za bardzo udaje bo Misiek z Relaxem są bardzo szybko. Misiek który wystartował chyba z godzinę po mnie doleciał do przejścia granicznego w Koniecznej, więc zwózka tym razem była prosta i "po drodze" do domu.