Odwiedzili mnie :)

sobota, 4 marca 2017

Kolumbia paralotniowo

PROLOG

Stare przysłowie mówi, że "z kim przystajesz takim się stajesz" i pewnie jest w tym trochę racji. Przynajmniej w moim przypadku jakoś tak to zadziałało. Od kilku lat koledzy z teamu w okresie zimy organizują ekspedycje paralotniowe do różnych ciekawych miejsc, a od trzech chyba już lat latają w styczniu do Kolumbii, do czego również próbowali mnie namówić. 
Moje wrodzone lenistwo oraz strach, obawa przed wszystkim co nowe i inne, skutecznie pozwalały mi się jednak  opierać tym namową. Zawsze coś stało na drodze - a to kasa, a to brak urlopu itp. Planując tegoroczny wyjazd uderzyli jednak w mój czuły punkt i Gosia namówiła na niego Tesię. No cóż - kobity rządzą :).
A więc pozamiatane - trzeba jechać, a tak poważnie to była to chyba jedyna szansa na taką wyprawę. Sam nigdy bym się nie zdecydował a gdyby nawet,  to   z pewnością zgubiłbym się już na pierwszym lotnisku. Dlatego jestem im niezmiernie wdzięczny, szczególnie Wujkowi, który ogarniał to wszystko, począwszy od biletów, zakwaterowania, transferów na i z lotnisk a skończywszy na dobrych radach gdzie i dlaczego należy lecieć (zresztą nie tylko, bo jak wszyscy wiedzą Wujek wie wszystko najlepiej a nawet jak nie to i tak ma rację :)). Ale po kolei....

NO TO LECIMY

Od lewej:  W@cek, Bogdan Piachu, Jarek Prezes i Grzesiu.
Zagubił się Kemot, Wujek i Tomski ale niedługo się znajdą
Decydując się na tak daleką wyprawę często musimy pokonać kilka barier, czas, kasa, obowiązki tu w kraju   itp. My przygotowania zaczęliśmy już w lecie 2016 roku. Chłopaki monitorowali cały czas ceny biletów, i wreszcie w pewien lipcowy czy sierpniowy dzionek pada decyzja - kupujemy!
Cena  atrakcyjna ale wylot z Berlina - cóż, jakoś to będzie, kto się będzie martwił tym co ma być dopiero za prawie pół roku.
W Berlinie byliśmy trochę za wcześnie więc po nocy spędzonej w samochodzie
każdy stara się odpoczywać jak może
Ekipa robi się naprawdę "zacna". Do Wujka, Tomskiego, Prezesa, Jarka, Piacha i Kemota, którzy tam już byli dołączam ja z Tesią, Grzesiu i Boguś z żoną. Oczywiście Tomski leci z Moniką a Wujek z Gosią. Jest więc nas pokaźna grupka :) - w sumie 9 pilotów i czworo "supporterów".  W miarę upływu czasu na ten sam lot decydują się również inni znajomi, bilety kupuje też Michał z Magdą, "Karpiu" z Krysią. Leci też z nami  Andi - czyli prawie pół samolotu. Zapowiada się ciekawie.





PODRÓŻ

Na podejściu do pasa w Amsterdamie
Podróż to najbardziej męcząca część tej wyprawy.  Wyjeżdżamy z Rzeszowa późnym wieczorem zbierając się po drodze z innymi tak, że do Berlina docieramy chyba 5 samochodami.  Ja jadę z Wujkiem Gosią i Tesią. Boguś bierze nam część bagażu więc mamy możliwość rozłożenia siedzeń i przespania się choć trochę, bo prowadzimy na zmianę. Chłopaki maja zarezerwowane parkingi i na lotnisku jesteśmy przed czasem. Odprawa i już jesteśmy w samolocie  do Amsterdamu, gdzie
mamy przesiadkę do Bogoty.  Lotnisko w Amsterdamie robi wrażenie - nie mamy wiele czasu więc prawie biegiem przechodzimy na jego drugi koniec. Czekając nim otworzą bramki do wejścia patrzymy przez szybę jak obsługa ładuje do samolotu  bagaże. Jest tego trochę - tak szacunkowo około 8 ton, ale wszystko to "fruwa" i widać ze nikt się tym nie przejmuje czy przypadkiem coś się nie uszkodzi, nie zniszczy itp.
Lecimy - 12 godzin i będziemy w Bogocie. Na osobistych monitorkach mogliśmy
na bieżąco śledzić nie tylko pozycję samolotu, ale wysokość, prędkość itp.


Sam lot ciągnie się w nieskończoność. Nie ma co robić, przez okno nic nie widać poza bezkresem oceanu. Jemy, pijemy, pijemy, łazimy po całym samolocie, znowu coś jemy. Sytuacja zmienia się dopiero nad Ameryką - wreszcie coś widać no i od czasu do czasu poterepie ogonem. Wreszcie Bogota, wita nas bardzo rześkim a nawet chłodnym  powietrzem. Jakoś nie czuję tego gorąca i upału który miał nas dopaść po wyjściu z samolotu. Trudno się dziwić bo przecież Bogota położona jest na wysokości coś około 2500 m npm a więc pół kilometra wyżej niż nasz Kasprowy. Miasto robi wrażenie zarówno rozmiarami jak i położeniem w otoczeniu gór. Po godzince ostatni etap i późnym wieczorem lokalnego czasu jesteśmy w Cali gdzie już czeka na nas autobus do Roldanillo. Dwie godziny i będziemy na miejscu. Jednak to byłoby zbyt piękne. W Cali niektórzy z nas nie mogą znaleźć swoich bagaży. Ja, Michał, Piotrek, Andi nie mamy skrzydeł. Grzesiek i Jarek nie mają całego bagażu z ubraniami sprzętem i elektroniką. Robi się nerwowo tym bardziej, że jedyny mówiący po hiszpańsku Wujek wziął i sobie poszedł nieświadom tego co przeżywamy. W ogóle z tymi językami  jest jakaś masakra - tu nikt nie mówi po angielsku ani po polsku! Toż to szok! A na każdej bramce ktoś się o coś pyta. Najczęściej mówię wówczas uśmiechając się że "mama mówiła żeby nie rozmawiać z obcymi" co załatwia sprawę - pani przybiją pieczątkę albo przykleja do paszportu niebieskie kółeczko :)
Wreszcie pojawia się jakaś panienka, która informuje nas, że nasze bagaże zostały w Amsterdamie!!! W sumie i tak dobrze że nie poleciały do Australii np. Kurna, kiedy patrzyłem jak oni to pakowali to czułem,  że albo coś rozwalą albo zgubią. Zostawiamy na lotnisku adres gdzie będziemy mieszkać, nr telefonów i zestresowani na maksa jedziemy do Roldanillo. Podobno sprzęt doleci i nam go dowiozą. Następnego dnia okazuje się że Jarek w swoim bagażu zostawił włączonego satelitarnego spota i możemy faktycznie potwierdzić że bagaż jest w Amsterdamie. Ale po jakimś czasie mamy sygnał, że spot zalogował się w ..... Panamie!
Szok - KLM trafił co prawda w kontynent tyle, że z tysiąc kilometrów w bok.
Robiąc odprawę przez internet można wybrać sobie miejsce. My opanowaliśmy
cały ogon samolotu. Trochę może bardziej tu rzuca ale za to jest bliżej do kuchni :)
Podróż powrotna przebiega natomiast już bez takich emocji. Lecimy bezpośrednio z Cali do Amsterdamu z pominięciem Bogoty, a że wylot mamy około 22 czasu lokalnego to po posiłku wszyscy układają się do spania i lot mija dość szybko. Znowu "opanowujemy" ogon samolotu. Jedyne co mnie wkurza to to, że niektórzy z podróżnych potrafią znaleźć swój samolot do którego należy wsiąść, mało tego potrafią nawet po numerku odnaleźć swój fotel ale już kurna swojego luku bagażowego nie namierzą za żadne skarby i pakują klamoty gdzie tylko popadnie. Jako,  że na ogon docieramy na końcu najczęściej nasze luki są już zapchane. Ale cóż -"niektórzy widelcami uczyli się jeść dopiero niedawno". :)
Na fotelu mimo rozłożenia nie da się spać - boli mnie kręgosłup i ogólnie jest do du... więc postanawiam za ostatnim rzędem foteli stworzyć sobie swoją "biznes klasę" . Biorę kocyk i poduszeczkę KLM-u i układam się wygodnie na podłodze. Nikomu to nie przeszkadza a wyspałem się 11 kilometrów nad ziemią (chyba nad morzem)  jak nigdy.
Najbardziej bałem się powrotu z Berlina do domu. Gdy wreszcie dolecieliśmy było już mocno po południu a więc około 23 czasu do którego od dwóch tygodni się przyzwyczailiśmy. Droga mija jednak dość fajnie - prowadzimy z Wujkiem na zmianę i około 3-4 nad ranem jestem w domku. Można się jeszcze przespać chwilę po przecież na ósmą muszę być w pracy :).



WARUNKI DO LATANIA


 
Schemat latania preferowany przez nasz team. Najpierw po górach do
La Union, przeskok na drugą stronę i rozciągnięcie na Obando,
 powrót nad Zarzał i jak się da dalej na południe i do domku.
Jak się uda to wyjdzie 100 FAI (byli tacy co im wyszło)

Roldanillo to miasteczko położone na wysokości około 1200 m npm u stóp pasma górskiego oddzielającego wybrzeże oceanu od centrum kontynentu. Na wschód od niego rozciąga się  szeroka na 20 - 30 km, płaska jak stół dolina ciągnąca się z północy na południe, przecięta wzdłuż rzeką  Cauca. Wschodnia krawędź doliny ograniczona jest również górami. Warunki tu przypominają mi trochę Macedonię, z tym że tu jest raczej bezwietrznie przez większą część dnia.
Latanie "po płaskim" jest dużo łatwiejsze jeżeli lecimy w grupie. Zawsze ktoś coś
trafi z tym, że utrzymanie się za naszymi orłami nie jest takie proste.
Na fotce nasza piątka- od lewej ja, z przodu Piach, Grzesiu i Kemot.
Za mną Wujek.Fotkę pstryknął nam przypadkowy pilot
- Kemot znalazł ją na xcontest :)
Pod nami rzeka Cauca dzieląca dolinę, ma coś około 1000 km.
Nasze orły narzucały takie tempo na starcie,
że aby za nimi nadążyć trzeba było biegać.
Dopiero po godzinie 15 pojawia się czasem silna, wiejąca z zachodu bryza. Wiszące nad głową prawie w zenicie słońce ( to 4 stopień szerokości geograficznej) sprawia, że terma budzi się bardzo wcześnie, i bywa czasem nieprzyjemna, szczególnie w górach na małej wysokości. Dolina zaczyna pracować wczesnym przedpołudniem dając szerokie i spokojne noszenia. Chłopaki mają tu przećwiczone swoje stałe trasy i przy dobrej pogodzie (jakiej w tym roku podobno nie było ) oblecenie trójkąta FAI 100 nie powinno stanowić większego problemu. Może i nie powinno ale nie jest to takie proste. Trzeba przyzwyczaić się do trochę innego latania po górach (nie ma wiatru więc nie ma mowy o podpieraniu się żaglem na zboczu) i do wysokości dna doliny które ma ponad 900 m npm. Latając u nas i mając wysokość 1400 m można jeszcze lecieć i lecieć.
Tam najwyżej można wybrać pole do lądowania choć  "wykrętki" z kilkunastu czy kilkudziesięciu metrów nad ziemią są na porządku dziennym. Bardzo pomagają w tym "latające kury" - czarne ptaszydła pojawiające się nie wiadomo skąd w dużej ilości jak tylko w okolicy odpali gdzieś terma. Są lepsze niż wario - wielokrotnie zdarzało mi się zostawiać swój komin i lecieć do "zaznaczonego" przez kury noszenia, zazwyczaj o wiele mocniejszego.
Zdarzało się nam startować "w chmurę" ale wystarczyło przelecieć kawałek
na przedpole by wylecieć na czysty obszar.
Mocno operujące słońce umożliwia latanie nawet przy pełnym zachmurzeniu, wystarczy by gdzieś na moment przedarło się przez dziurę w chmurze a terma odpala z całą mocą. Dolina ma jednak swoje sekrety - po porzuceniu gór trzeba mieć sporą wysokość by bezpiecznie dotrzeć na jej wschodnią stronę gdzie na pagórkach można trafić bez problemu komin - próżno jest ich szukać wcześniej, pojawiają się w rejonie środka doliny a zakola rzeki to raczej bankowe miejsca. Kto się o tym nie przekonał na własnej skórze pada często na samym
Raz nawet odwiedziły nas na starcie nasze kobiety
i od razu jakieś dzieciaki chciały sobie z nimi strzelić fotkę :);
początku podróży po niej. Lecąc "po górach" też często nie mieliśmy łatwo bo podstawy w tym roku nie były powalające a więc i wysokość do dyspozycji bywała niewielka. Wystarczyła chwila nieuwagi, by znaleźć się za nisko a wówczas bardzo trudno było wrócić do gry i często kończyło się to przy pierwszej drodze prowadzącej do miasteczka.  Startować można dość wcześnie, a w okolicy są trzy startowiska z których można to robić. W dniach zawodów dwa z nich położone najbliżej są dostępne tylko dla zawodników a porządku pilnuje wojsko. Zresztą wojska i policji jest bardzo dużo, mafia narkotykowa z Medelin i z Cali niby rozbita ale raczej bez potrzeby by się nie plątali.

 
KWATERA

Wujek w akcji czyli jajecznica z 24 jaj na śniadanie :)
 
 Ponieważ było nas zbyt wielu by zamieszkać na kwaterze którą Wujek zarezerwował dla nas, chłopaki wynajęli sobie pokój w hotelu w centrum miasta a Michał i Piotrek ze swoimi kobietami spali w hotelu kawałek od nas.
W hotelu dziewczyny mogły się poopalać na tarasie na dachu.
Początkowo nie bardzo mi się podobało, a że mało intymnie, wspólna łazienka, szwendający się pies,  ale z czasem gdy przeszło zmęczenie podróżą coraz bardziej mi się tu podobało. Mieszkanie w grupie (a było nas tu 10 osób) ma swoje zalety a takich drinków jak robił Wojtek nie robił nikt.
Jak nie chciało się nam iść na śniadanie do baru Wujek albo dziewczyny potrafili wyczarować coś na miejscu. Po paru dniach doszliśmy z Tomskim do takiej wprawy w wyjadaniu pokarmu innym, że praktycznie nie musieliśmy robić zakupów a jedzenia ciągle było pod dostatkiem. Piwa zresztą też bo kiedyś pożyczyłem kilka dziewczynom więc do końca wyjazdu nieustannie mi go oddawały i nigdy się nie kończyło.

Nasz gospodarz z psem, który przez jakiś czas mieszkał z nami (pies nie gospodarz) Lepiej
nam jednak było chyba bez niego.


ZWÓZKI I WYWÓZKI  

Komitet powitalny na polu trzciny cukrowej
Nim zdążyłem poskładać skrzydło zorganizowali mi mototaxi :)

Można i tak - a jak komuś niewygodnie to taryfa
w przeliczeniu  kosztowała  30 max 40 PLN
Nas wyjazd autobusem kosztował mniej niż 10 PLN
 Kolumbia jest najbardziej przyjaznym i wdzięcznym krajem jaki znam, jeżeli chodzi o zwózki z trasy.  To jak wrócę z przelotu? Co będzie jak gdzieś padnę?  Jak dostanę się do domu nie znając języka, to spędzało mi sen z powiek.
Paralotniarzy na start wywoziły różne wynalazki.
Roldanillo to centrum paralotniarstwa i każdego poranka z rynku
w góry wyjeżdżało co najmniej kilkanaście różnego
rodzaju pojazdów.

Argumenty kolegów którzy twierdzili, że przecież lata się trójkąty w promieniu max 50 km od miasta, że wszędzie są drogi (albo prawie wszędzie), że komunikacja publiczna jest ogólnie dostępna jakoś do mnie nie przemawiały. Wiedziałem swoje - oczyma wyobraźni widziałem siebie przedzierającego się z plecakiem w upale przez plantacje koki, poganiany ogniem z kałachów lokalnych mafiozów, potomków Pabla Escobara.
Można było też "załapać" się na ekotaxi
 To co jednak zobaczyłem na miejscu baaaaardzo mnie pozytywnie zaskoczyło. Wywózkę mieliśmy tak komfortową jak tylko można sobie wyobrazić, wielki bus podjeżdżał po 9 rano pod nasz dom i zabierał nas na startowisko. Po drodze zbieraliśmy "krewnych i znajomych" i wspólnie jechaliśmy na górę. Zresztą te wyjazdy na co dzień świetnie dokumentował Jarek nagrywając wtedy filmiki umieszczane na bieżąco na You Tubie. Wystarczy wpisać tam hasło "Oko dyrektora" by zobaczyć jakie wówczas mieliśmy problemy i jak staraliśmy się je rozwiązywać.
Oko dyrektora - odcinek 5
 Autobus zawoził nas praktycznie na sam start - a podejście to dosłownie kilka kroków.
Mototaxi - za 1000 - 1500 kolumbijskich pesos (2 zł) można było
przejechać pół miasteczka. Korzystaliśmy z tego namiętnie
np. po zakupach, po obiedzie a nawet po powrocie z przelotu.
Jednak najbardziej zaskoczyło mnie  to jak mili i przyjaźni oraz pomocni są Kolumbijczycy.
Trudno to sobie wyobrazić ale po wylądowaniu bardzo często "zwózka" podjeżdżała sama w postaci jakiegoś motocyklisty który za parę groszy (w przeliczeniu na nasze złotówki) proponował podwiezienie.
Wystarczyło dojść do drogi, nieważne czy szutrówka czy autostrada,  pomachać ręką by zaraz ktoś się zatrzymał i podwiózł nas albo do miasteczka albo do miejsca gdzie mogliśmy złapać busa lub mototaxi do domu. Nie zdarzyło mi się by ktoś taki przyjął podziękowanie w formie kasy choć  często kierowca nadrabiał parę kilometrów. Gdy raz wylądowałem na czyimś podwórku, gospodarz pomógł mi złożyć skrzydło i podwiózł kilka kilometrów, oczywiście o kasie nie mogło być nawet mowy. Do legendy przeszło opowiadanie Piacha którego spotkał na drodze gość jadący motorem razem z jakąś kobietą (może żoną?).
Gdy dowiedział się, że Piachu idzie do miasteczka,  wysadził kobietę a wziął Piacha i zawiózł do cywilizacji. Nie wiem czym się kierował, może po prostu Piach był ładniejszy?




 MOJE LATANIE

Pierwszy lot w Kolumbi - bez waria :)
Ale i tak byłem zadowolony
Do wyprawy do Kolumbi przygotowywałem się jak do żadnego wyjazdu do tej pory.
Przejrzałem i przeanalizowałem loty w tamtym miejscu, znałem na pamięć nazwy miasteczek, charakterystyczne punkty, przygotowałem sobie własne punktu do trójkątów FAI. Teoretycznie byłem gotowy do latania z tym, że jak to zazwyczaj bywa teoria nie chce pokrywać się z praktyka.  
Zarzał - położone po wschodniej stronie doliny
miasteczko było bardzo często punktem zwrotnym
po osiągnięciu którego lecieliśmy "do domu"
Sam początek bardzo nerwowy i stresujący - najpierw przepada mi dwa dni latania bo nie mam skrzydła i nie zanosiło się, że szybko go odzyskam (taksówka przywiozła nam zagubiony przez KLM bagaż o pierwszej w nocy dopiero na trzeci dzień). Gdy już mam wszystko i mogę zdobywać przestworza pada mi pożyczone przed samym wyjazdem wario (zachciwiłem się na nie bo było mniejsze i zajmowało mniej miejsca na kokpicie niż moje) po godzinie lotu. Nagle wydaje z siebie jakiś skowyt, po czym milknie na amen a wskazówka skacze od -5 do +5.  Lecę jeszcze dwie godziny wykorzystując tylko wysokościomierz z GPS-a i asystenta kominów z LK. Idzie mi całkiem fajnie. Cisza bez pikawki pozwala bardziej się skupić i jakby lepiej czuć co dzieje się w powietrzu.
Pod tymi drzewami leżeli goście z kałachami
Ale nie strzelali - może mieli ćwiczenia w strzelaniu
ziemia -ziemia?
Terma w tym dniu zachowuje się "książkowo", widząc wykoszone pole trzciny w zakolu rzeki lecę w jego kierunku i faktycznie stoi tu komin dodatkowo zaznaczony przez kilka krążących kur.  Dolatuję do Zarzału - miasteczka po drugiej stronie doliny i postanawiam wracać do domu domykając niespełna 40 km trójkąt FAI. Jestem zadowolony, mimo że można było dużo więcej bo Wujek robi stówkę a chłopaki też ładnie polatali.
Komitet powitalny
Kolejne dni idzie mi słabo, im bardziej się spinam tym gorzej. Co prawda pogoda nie jest zbyt rewelacyjna ale Wujek i Tomski dokładają kolejne setki (choć mają też i wtopy) więc widać ze można, że się da. Nie rozumiałem w czym tkwi problem - dziś z perspektywy czasu wydaje mi się ze po prostu za bardzo chciałem. Często podejmowałem decyzje sugerując się tym co robią inni, mimo że nie miałem np odpowiedniej wysokości. Nie potrafiłem też się skupić i zdarzało mi się wypaść z komina z którego inni się zabrali. Gdy wreszcie zacząłem latać "swoje" i znów robić to co można było w danym dniu zrobić wyjazd dobiegał powoli do końca.
Szczególnie fajny był przedostatni dzień bo udało się nam polecieć dużą częścią teamu aż za Obando i wrócić nad Zarzał.
To właśnie wtedy ktoś zrobił nam fotę jak razem krążymy w kominie w idealnym kółeczku. Oczywiście w końcu team gdzieś się rozproszył a ja widząc idącą od gór na zachodzie potężną burzę postanawiam czym prędzej szukać schronienia na ziemi.
Piacha też nie zastrzelili :)
Nie jest to proste bo wszystko nosi a i miejsca nie ma za wiele bo do wyboru mam miasto albo bezkresne pola kukurydzy czy trzciny cukrowej. W końcu ląduję na czymś co z góry przypomina boisko piłkarskie. Podchodząc do lądowania słyszę w radiu Piacha, który instruuje mnie jak podejść by on mógł zrobić mi fotki.
Na starcie byliśmy zazwyczaj jako jedni z pierwszych i od razu
zajmowaliśmy tyle miejsca ile nam było potrzeba.
Podobno Jacek (Czapkers) gdy pierwszy raz wyjechał na górę zawołał:
Kurna! Czy jest tu ktoś nie z Rzeszowa! :)
Coś mi jednak nie pasuje - obok "boiska" jest cała masa wojska, wojskowych pojazdów a na placu pośrodku w dwu szeregu stoi cała kompania. Wylatując z nad drzew widzę pod sobą leżących z bronią żołnierzy. Kurna - czyżbym siadał  na strzelnicy?  Nim skrzydło spadło na ziemię kilku z nich jest przy mnie, śmieją się, coś zagadują bo chcą zrobić sobie z nami fotki. Pełny luzik, wylądowaliśmy w centrum bazy ale nikt nie chce żadnych dokumentów. Nawet strażnik na bramie uśmiecha się tylko przyjaźnie.
 Bardzo dobrze wspominam też ostatni dzień. Co prawda czasu jest niewiele bo po południu mamy wyjazd do domu ale udaje mi się wykonać to co zaplanowałem. Zamykam trójkąt za niespełna 70 pkt. lądując w takim miejscu by szybko wrócić do domu. Musimy się przecież jeszcze spakować a Tesia zakupiła właśnie hamak wielkości połowy mojego plecaka ze sprzętem. Był tak tani że grzech byłoby nie zabrać :).









ROLDANILLO I OKOLICE

Basen, pusty o tej porze roku  to najlepsze miejsce do relaksu po lataniu
Mieliśmy go parę minut spacerkiem od domu.

Co można robić w Roldanillo jak się nie lata? Wiadomo latanie to priorytet ale co robić po lataniu?
Okazuje się, że oprócz biesiadowania w różnych knajpkach co raczej przypada na godziny wieczorne możliwości nie ma za wiele choć nie opodal domu mieliśmy basen miejski, pusty o tej porze roku bo przecież jest zima i tylko 26 -30 st. C. Dla nas było jednak wystarczająco ciepło bo woda też była cieplutka.  
Dziewczyny często zamawiały sobie busa do zwiedzania okolic.
Tym razem trafiły na taki który odpalał tylko na pych.

Kilka razy prosto z przelotu meldowaliśmy się na basenie by pobyć z naszymi kobietami a byli tacy co tam nieopodal lądowali. Jednym słowem sielanka tym bardziej ze u nas śniegu było po kolana a taki zastrzyk słońca w zimie to prawdziwy skarb. Oczywiście można było też iść do muzeum w centrum miasta ale wymagało to naprawdę mocnych nerwów. Ekspozycja była tak szokująca, że z pewnością zostawiła ślady w psychice niejednego z nas.
Roldanillo zaczyna żyć po zachodzie słońca co na tej szerokości geograficznej następuje dość szybko.
 Na ulicach pojawiają się chmary skuterów, motocykli i wszelkiej  maści pojazdów prowadzonych przez śliczne Kolumbijki.
Nasze skarby na łonie przyrody :)
Muszą być śliczne skoro w miasteczku wielkości Sanoka koledzy naliczyli kilkanaście  klinik piękności.
Nieprawdą jest że skuter czy motocykl jest pojazdem dwu-osobowym. Tu jeżdżą trzy i czteroosobowe a widok całej rodziny z dziećmi na skuterze nie jest niczym niezwykłym. 

W trakcie pobytu mieliśmy tylko jeden dzień  w którym team nie latał  - ja bo nie miałem na czym, chłopaki bo miało nie być pogody (a była).

Ten dzień poświęciliśmy właśnie na zwiedzanie - miał być park narodowy - wyszedł park rozrywki z kolejami górskimi, i atrakcjami typowymi dla tego typu miejsc. 
Ale nie żałuję bo przy okazji mogłem zobaczyć trochę przyrody charakterystycznej dla tego kraju.  
 W ogóle Kolumbia zafascynowała mnie bogactwem owoców, mimo że wiele z nich jest dostępne i u nas ale smak kupionego na ulicy i obranego maczetą przez sprzedawcę ananasa, mango czy papaja jest po prostu nieporównywalny z tym co mamy w kraju. 
W większości barów można dostać tłoczone ze świeżych owoców soki których cena była porównywalna z ceną podłego piwa u nas. Co dzień poznawaliśmy nowe smaki (dziewczyny zawsze coś przyniosły co my z Tomskim mogliśmy spróbować) a i tak potrzeba by pewnie z miesiąca aby to wszystko ogarnąć.
Tak naprawdę dziewczyny zwiedziły i zobaczyły o wiele więcej niż my. Gdy znudziło się im leżenie na basenie,  organizowały sobie wycieczki po okolicy. Prowodyrem była oczywiście Monika, która była już tu w latach poprzednich.
My mogliśmy tylko oglądać zdjęcia, podziwiać nasze żony i cieszyć się, że się nie nudziły bo chyba nie ma nic gorszego niż znudzona kobieta. Czasem wybierały się pochodzić po górkach, czasem jeździły rowerami, zresztą nie tylko one bo przejażdżki rowerem uskuteczniał też Prezes. Nie wiedziałem, że z niego taki kolarz. :)
Podsumowując:  fajna ta Kolumbia, tylko dwa tygodnie to stanowczo za mało żeby polatać do syta oraz  coś więcej zobaczyć, a możliwości jest bardzo,  bardzo dużo.  To olbrzymi kraj i bardzo fajnie wykombinował sobie Tomski z Moniką (Michał z Magdą i Piotrek z Krysią również) którzy z Cali za coś około 100$ polecieli sobie jeszcze na parę dni samolotem do Kartageny poopalać się nad oceanem.
Jeden dzień spędziliśmy w parku rozrywki w którym
jedną z atrakcji była taka kolejka.
Niektórzy wymiękli - inni mieli kłopot z chodzeniem :)
Gdy wysiadłem z samolotu w Cali zmęczony na maksa podróżą, zestresowany tym, że moje skrzydło dzięki jakimś dupkom z KLM-u  lata gdzieś beze mnie po świecie, pomyślałem, że jestem tu po raz pierwszy i ostatni.  Obecnie patrzę na to zupełnie inaczej, powiem tak: gdy będę miał okazję polecieć tam raz jeszcze na pewno z chęcią to powtórzę. Oczywiście we wszystkich takich wyprawach bardzo ważne a może nawet najważniejsze nie jest to gdzie się jedzie ale z kim się jedzie. Skład jaki był w tym roku był dla mnie fenomenalny.  Dzięki dla Wujka za całokształt Prezesowi i reszcie teamu za wspólne latanie. Pozdrowienia dla wszystkich dziewczynek, bez Was ta wyprawa była by jak Wujkowa jajecznica bez pomidorów, cebulki, i pieczarek.
Teraz już tylko zostało czekać do wiosny - może znowu uda się zmontować jakiś teamowy wyjazd.
A tak na marginesie - latanie ma zawsze swój smak, ale latanie na takim wyjeździe  ma smak którego nie da się z niczym porównać. Dlatego panowie - weźmy się i jedzmy gdzieś, gdziekolwiek. Chałupy jeszcze zdążymy wyremontować:).
ps.
 Relacja z wyjazdu kręcona na bieżąco przez Jarka

Pięć minut oczami Tomskiego

ps.2
Nie potrafię tego ogarnąć inaczej - nie potrafię oddać klimatu, opisać wszystkiego bo wyszłaby z tego powieść której i tak nikt by nie dał rady przeczytać, dlatego proszę o komentarze. Każdy z Was widział to pewnie trochę inaczej





środa, 5 sierpnia 2015

Macedonia - Krusevo 2015

Długo nic nie pisałem bo tak naprawdę nie bardzo było o czym.
W ubiegłym roku zmieniłem  Summita Xc  na Cayenne 4. Po co? Tak naprawdę to nie wiem bo jakoś nie przełożyło się to od razu na wyniki mojego latania.  Jednak po roku i wylataniu iluś tam godzin, lata mi się na nim coraz lepiej,  jakoś nabieram do niego zaufania a ono odpłaca całkiem przyzwoitym zachowaniem zarówno w kominie jak na przeskoku.
W tym sezonie spędziliśmy do połowy lipca razem nieco ponad  20 godzin a to bardzo mało nawet jak na rekreacyjne sobotnio-niedzielne latanie.
Dlatego też pełen obaw pakowałem się na zaplanowane kilka miesięcy wcześniej Paralotniowe Mistrzostwa Polski do Macedonii. 


Tym razem znów ruszyliśmy w doborowym timowym składzie 9 osób. Oczywiście doskonale zdajemy sobie sprawę ze nie uda się nam podjąć  równorzędnej rywalizacji z najlepszymi pilotami  ale celem jest po prostu fajne polatanie, podpatrywanie najlepszych, nauka, nauka, i jeszcze raz nauka. A Krusevo ze swoim położeniem jest do tego miejscem chyba idealnym. Różnorodność terenu pozwala na latanie typowo "górskie" jak i na latanie "po płaskim".
Ja i Misiu przed hotelem :) Przewiozłem go bo znowu sobie
poleciał bez kasy i dokumentów.
Team w składzie: Tomski (z zoną i Frankiem), Wujek (z Gosią), Prezes, Piach, Krzysiu, Grzesiek, Jarek, Kemot i ja (z Teśką) zameldował się w Krusevie już w sobotę. Jednak było zbyt późno na treningowy lot. Osobiście byłem jednak bardzo zadowolony bo spotkałem Misia (synka)  którego nie widziałem od miesiąca.





DZIEŃ I

Prezes w pozycji czapli
Zawody zaczynamy więc od niedzieli jak zwykle odprawą w hotelu (nareszcie wiem o co chodzi bo Karolina najważniejsze rzeczy tłumaczy na zrozumiały dla mnie język). Pakujemy się do busów i jedziemy na start. Pogoda wymarzona, nic tylko startować. Formalności jednak trwają dość długo, dostajemy livetrackery dzięki którym będziemy widoczni na żywo dla wszystkich zainteresowanych. Jak  się później przekonaliśmy zadziałało to w większości wypadków znakomicie,  organizator znał nasze położenie, ułatwiało to zwózki i wprowadzanie wyników, do tego stopnia, że tylko raz musiałem zgrać tracka ze swojego GPS-a. Odpadały więc kolejki w office po każdym zaliczonym locie. Zostaje wytyczona trasa i możemy lecieć - czekamy tylko na otwarcie okna startowego. Jednak pogoda zmienia się bardzo szybko. Z nad gór rozbudowuje się chmura burzowa która błyskawicznie melduje się nad naszym startowiskiem. Task zostaje odwołany i zawodów dziś już nie będzie. Dla mnie to baaaaardzo dooooobrze :) . Po pierwsze dawno nie latałem, nie wiem jak działa cała moja elektronika, nie pamiętam czy dobrze to wszystko poukładałem itp. Zresztą jak wszyscy wiedzą "kurna latać nie lubię i w tym sporcie najbardziej odpowiada mi siedzenie na starcie".
Zabezpieczenie medyczne - całkiem miłe, sprawdziłem organoleptycznie
Chmura jak szybko przyszła tak sobie poszła i mamy jednak możliwość polatania. Dla mnie to okazja do tak potrzebnego treningu, dlatego postanawiam "oblecieć" trasę, zobaczyć jak zachowuje się LK przy zaliczeniu cylindra startowego, punktu na trasie itp. Startujemy i po mozolnym wykręceniu na coś ponad 2200 lecimy na drugą stronę doliny. Za plecami zostawiamy rozbudowujący się "kit". Po zaliczeniu pierwszego punktu większość z nas widząc postępujące od zachodu zachmurzenie mogące przerodzić się w burzę ląduje w okolicach Prilepu po około 30 km. Tylko "Kemot" ucieka na południe w stronę niebieskiego jeszcze nieba zaliczając 53 km przelocik. Składamy się i wkrótce dzięki Gosi i Tesi mamy zwózkę.


TASK I

Poniedziałek wita nas piękną prawie bezwietrzną pogodą.  Zostaje wytyczona 75 km trasa i startujemy. Tradycyjnie staramy się odpalić w miarę wcześnie, by spokojnie wykręcić się i na możliwie jak największej wysokości poczekać na otwarcie okna startowego. Lecę baaaaardzo asekuracyjnie. Kręcę wszystko co napotykam po drodze, moim celem jest bowiem nie wyścig w którym i tak nie mam większych szans a zrobienie mety.   Przed pierwszym punktem dogania mnie Wujek, który gdzieś się zaplatał na starcie i teraz zasuwa dołem jak meserszmit. Jestem o wiele wyżej ale dalej się podkręcam  a Wujek w tym czasie zalicza punkt pierwszy i drugi. :). W końcu też je zaliczam. Teraz przeskok na południe. Są dwie opcje - można lecieć po górach albo na siagę przez dolinę. Ja lecę na klasztor pod Prilepem. Mimo ze przychodzę trochę nisko udaje mi się wykręcić i wracam do gry. Teraz idzie już lepiej, kolejny komin daje mi ponad 3200 wysokości. Zaliczam ostatni punkt i wracam do mety.
Team w prawie pełnym składzie -
Wujek melduje przez radio, że ma metę i żeby uważać na dolocie bo mocno wieje. Kurna - u mnie nie wieje tak bardzo ale kręcąc ostatni komin dryfuję oddalając się od mety. Moje LK pokazuje mi że mam już dolot z zapasem 300-400m . Biorę kurs na metę starając się lecieć jak najbardziej optymalnie. Bez problemu zaliczam kilometrowy cylinder kończący wyścig i wówczas to co się zaczyna dziać kompletnie mnie zaskakuje. Skrzydło przestaje lecieć - mam 13, 10 , 8 km do przodu. Dociśnięcie spida niewiele pomaga. Spadam prawie pionowo jak przecinak. Zadziałał wiatr o którym uprzedzali chłopaki przez radio. Jestem wściekły ale niewiele można już zrobić, Na jakąś wykrętkę nie ma szansy. Siadam 45 m przed metą. Jestem jednocześnie wkurzony i szczęsliwy bo jednak udało mi się oblecieć taska. Nie zdążyłem się porozbierać gdzy przyszedł sms- od Harcerza "Rzuć gps-em". Hehehe - bardzo śmieszne :) . Ale dzięki za kibicowanie. Podobno livetracking działał bardzo fajnie.
Najlepiej z nas poleciał Wujek, metę zrobił też Tomski z Piachem, Grzesiowi do mety brakło 2 km. Krzysiek z Jarkiem padli po trasie. Kemot z Prezesem startowali chyba drugi raz i nie zaliczono im przelecianych kilometrów. Jak na pierwszy raz jest chyba dobrze.

TASK II


Trasa drugiego tasku to prawie sto kilometrowy łamaniec z przeskokami z jednego końca doliny na drugi. Przed otwarciem okna udaje mi się wykręcić na tyle wysoko że pierwszy punkt robię dość szybko i bez kręcenia. Teraz czeka mnie przeskok na drugą stronę doliny. Do punktu kupa kilometrów, wielcy już odlecieli, pętam się gdzieś z tyłu peletonu i zastanawiam jak lecieć. Przez dolinę bliżej, po górach bezpieczniej. Nie widzę wielkich szans na oblecenie trasy. Po drugim punkcie trzeba z powrotem wrócić na północ doliny i dopiero potem atakować metę, która w każdym tasku była na lotnisku gdzieś  w połowie drogi między Prilepem z Kruszewem.
Jest bardzo rześko - kominy nad górami wąskie. Próbuję podkręcić się w okolicach pierwszego punktu ale maks co udaje mi się zrobić to 2500. Przez radio słyszę że spada Tomski - nie widzę go wiem tylko, że paczka otworzyła się prawidłowo i po kilku minutach wszystko jest już w porządku bez strat w sprzęcie. Poprzedniego dnia było gorzej - paczkę rzucał Stefan Vyparina i przy lądowaniu boleśnie potłukł sobie obojczyk co wyeliminowało go z latania w następnych dniach. Paczek do  końca zawodów poszło jeszcze kilka.
Ale mam ładne skrzydło :) fot. Karolina
Wszystkie zakończyły się pomyślnie - nikt nie poniósł większych szkód. Podobała mi się postawa pilotów którzy mimo zawodów,  jak mogli starali się pomóc w ustaleniu położenia, bądź lądując by udzielić pomocy w przypadku podejrzenia że ktoś może jej potrzebować.
Lecę podobnie jak w pierwszy dzień na skały i górki na północ od Prilepu. Lepiej czy gorzej ale działały, mijam miasto od zachodu i lecę na górki miedzy podkową a pasmem wysokich gór. To bankowe miejsce na komin - mimo ze dochodzę nisko szybko mam wyjazd na 3200. Zaliczam punkt i wracam z powrotem w to samo miejsce. Oblecenie trasy zaczyna wydawać mi się możliwe. Wracam nad skały w okolicach klasztoru na północ od Prilepu ale zaliczenie ostatniego punktu idzie mi jak po grudzie. Nie mogę się wykręcić, jest już późno,  grubo po 17 a do mety jeszcze kawał drogi.  Wydaje mi się, że koniec taska ustalono na 18. Jak tak dalej pójdzie to nie zdążę dolecieć. Nie wiem co robić - wysokość na dolot? Co mi z wysokości jak czas mi się skończy. Postanawiam lecieć - wiszę i niewiele mogę zrobić - przed drugim punktem straciłem spida i teraz tylko patrzę i liczę kilometry. Wychodzi mi że nie zdążę - lecę za wolno. Braknie mi minutę czasu. Kurna trzeba mieć pecha - wczoraj brakło 45 m a dziś może braknąć minuty. Na mecie jestem coś około  18.01. Wysokości mam więcej niż mi było potrzeba - szkoda ze spid się urwał. Nie ląduję na mecie - lecę wzdłuż drogi aby zaliczyć kilka kilometrów brakujących do setki :).  W biurze zawodów okazuje się ze jednak mam metę!!! Task kończył się nie o 18 a pół godziny póżniej. Mam co świętować :) Drugi dzień i druga meta.
Z teamu przede mną na mecie był Wujek z Piachem przy czym Piachu jak zwykle coś wykombinował (chyba za wcześnie wleciał w cylinder startowy i znowu mu wyzerowali taska). 20 minut po mnie metę zaliczył jeszcze Kemot. Reszta chłopaków siadła na trasie.

TASK III

Wieje z zachodu więc przenosimy się na zachodnie startowisko. Nie lubię go -  w ubiegłym roku przywaliłem tam konkretnie na dodatek nie ma gdzie lądować na dole, wszędzie las albo skały. Ale cóż - z wiatrem w plecy Enzo nie wystartuje :)

Szpeimy się. Na starcie tłok, walka zaczyna się już w kolejce :).
Warun taki sobie - bardzo wielu pilotów jest poniżej startu. Czekam na jakiś dobry moment. Z przodu kilka glajtów zaczyna iść w górę - przed

Jeszcze troszkę ci pomiziam i możesz lecieć :)
startem jest komin! Podnoszę skrzydło i startuję. Skrzydło "nie ciągnie", ile sił w nogach zbiegam po stoku i w końcu udaje mi się oderwać. Gdy już myślałem ze wszystko jest ok wpadam w duszenie i nie udaje mi się przejść nad wystającą skałą. Z całej siły uderzam w nią nogami. Skrzydło wali się do przodu a ja wraz z nim. Dobrze że poniżej nie ma skał ale krzaczory. Nim zdążyłem się podnieść są już przy mnie ratownicy. Zaklejają mi rozkwaszony nos, wynoszą sprzęt na start. Robi się mała afera :) Przyjeżdża ambulans i pani doktor koniecznie chce mnie ratować. W tym czasie Specu i Karolina (serdecznie dziękuję za pomoc) rozkładają i rozplątują mi skrzydło. Wytaplany jodyną czy czymś podobnym startuję ponownie. Szybka wykrętka i jazda na trasę. Udaje mi się nawet dogonić niektórych naszych chłopaków ale idzie nam kiepsko. Ląduję po pierwszym punkcie niedaleko Jarka i Kemota po 30 km. To mój najgorszy wynik - zgodnie z regulaminem nie bedzie liczony do klasyfikacji.
Metę zrobili: Wujek jest 15, Tomski 39 i  Krzysiek 74.







TASK IV
Znowu to durne zachodnie startowisko. 
Task zaczyna się dość dramatycznie zarówno dla mnie jak i dla Wujka któremu przy starcie wypada paczka. (albo to było dzień wczesniej jak coś to sprostujcie). Dostaje jednak pozwolenie przez radio na lądowanie  na starcie i powtórny start. Ja natomiast zaraz po starcie łapię kominek z którym pomalutku wspinam się do góry. Po kilku kółkach jestem nad lasem na południe od startu i kiedy próbuję wrócić - okazuje się ze wiatr jest jednak silniejszy niż myslałem. Nie dam rady wrócić - albo wpadnę w drzewa albo muszę błyskawicznie uciekać na zawietrzną. Przeskakuję grań - jestem uratowany ale vario wyje jak oszalałe. Boję się za zaraz skończę latanie w tym dniu. W powietrzu tylko duszenia. Stsaram się jak najszybciej uciec na płaski teren, to jedyna szansa. Poniżej grani na zawietrznym zacienionym stoku nic nie znajdę. Łapię jakieś 0,2 z którym mozolnie dryfuję w kierunku górek na wprost wschodniego startowiska. Jestem jedynym pilotem po tej stronie górki :).
Czekamy na najlepszy moment. Ale zawsze lepiej wystartować wczesniej
Jak padnę nie bedzie wstydu - nikt nie zobaczy. Górki jednak działają. Powoli, powoli wykręcam się prawie na 3 tysiące. Wcale nie jestem niżej niż większość glajtów po drugiej strony grani a do cylindra startowego też nie mam dalej. Widzę jak cała czereda rusza na punkt - ja też z tym ze lecę prostopadle do nich :). Zaliczam punkt i kieruję się na południe. Idzie nawet dobrze - dbam o wysokość bo kolejny zwrotny bardzo daleko na południowo-wschodnim końcu doliny gdzieś chyba w okolicach tzw, kominów (jakaś elektrownia czy coś takiego).  Lecimy w grupkach raz większych raz mniejszych, bardzo ułatwia to nawigację. Zawsze ktoś zaznaczy komin i wówczas reszta zlatuje się do niego jak sępy. Zaliczam punkt i doganiam grupę lecącą z powrotem w stronę startu gdzie jest kolejny zwrot trasy. Grupa w której jest kilku naszych chłopaków jest trochę wyżej i leci prosto na punkt przez tzw, podkowę - górki o charakterystycznym kształcie. Za podkową jest jednak niebieskie niebo. Gdy dolatuję do podkowy większość pilotów z grupy już ją mija i widzę ze topią dość mocno. Niektórzy próbują znaleźć coś na tych górkach, ale one dziś zupełnie nie działają. Później od doświadczonych pilotów dowiaduję się że podkowa działa najlepiej przy północnych kierunkach wiatru.
Tu zostawiłem grupę i poleciałem po swojemu
Podejmuję decyzję aby zawrócić do budującej się na wschodzie chmurki nad górkami między podkową a wysokimi górami. Mam do nich kawał drogi ale uważam że lecenie dalej z grupą nie ma sensu. Jak się pózniej okazało miałem rację - większość z nich padła nie dolatując do punktu. Chmura do której lecę nie czekała jednak na mnie i zaczyna się rozpadać.  Górki jednak działają super. Kolejny raz zaliczam kosmos. Wysokości wystarcza mi na następny etap. Jeszcze tylko kilka podkrętek i jestem kolejny raz na mecie. Dla mnie masakra. Podjąłem decyzję inną niż duża grupa pilotów z którymi leciałem i okazała się ona słuszna. Niektórym, a szczególnie takim którzy nigdy nie latali w zawodach wydaje się ze zawody to latanie na mendę za innymi a wygrywa ten kto bardziej wciśnie spida. Nic bardziej mylnego. Latając w zawodach bardzo wiele można się nauczyć, można weryfikować swoje decyzje porównując je z decyzjami innych. Zawody pozwalają na porównanie co było w danym dniu lepsze. Latając przeloty samemu czy nawet w grupie trudniej jest ocenić jaki wariant był najlepszy. W grupie 150 glajtów widać to wyrażniej, Zawody weryfikują też i inne teorie jak choćby taką że o wyniku decyduje pilot a skrzydło to rzecz mniej istotna. W przypadku skrzydeł zbliżonej klasy pewnie tak jest ale latanie np. na szkolnym skrzydle to porażka. Taki pilot nie ma większych szans na jakiś wynik - po wyjściu z komina taki sprzęt po prostu wali w dół jak przecinak i żadne umiejętności tego nie zmienią. Moim zdaniem latanie na skrzydle rekreacyjnym w zawodach które miało być sama bezstresową przyjemnością dla mnie byłoby chyba powodem zawału. Po prostu szlak by mnie trafiał za każdym razem gdy lecący obok zostawiali by mnie z tyłu i na dodatek dużo niżej.
Na mecie jesteśmy w kolejności:
Tomski jest 51, Wujek 64, Kemot 67, Piachu 74, ja 81 Prezes mimo że był na mecie wcześniej niż ja 84 (dali mi parę punktów za prowadzenie :) hehehe pewnie za początek trasy).  Dla bornów był to chyba najlepszy dzień 6 pilotów na 9 to raczej ładny wynik. Raz tylko dwa lata temu udało się nam wszystkim dolecieć w komplecie do mety.


 TASK V

Na mecie  - tylko Tomka gdzieś wcięło

Szósty dzień latania z rzędu, jestem już zmęczony.
Dzień zawodów jest dość wyczerpujący. Jedziemy na start około 10. Czekamy średnio do 12 nim ustalona zostanie trasa, później odprawa, wklepywanie punktów i startujemy.  Przeważnie z godzinę czekamy w powietrzu na otwarcie wyścigu ale tak jest bezpieczniej. Można się spokojnie wykręcić szczególnie jak noszenia są słabe.Słabe noszenia na starcie to poważny kłopot. Cała wataha lata często w jednym miejscu i można dostać oczopląsu gdy obok nas kręci się setka innych glajtów. Ostatnio nie wytrzymałem i odleciałem z takiego słabego komina na przedpole. Znalazłem sobie "swój" ale wystarczyły dwie trzy zwitki by to stado szerszeni wyczaiło ze idę szybciej do góry i ruszyło w moją stronę. Kurna - gdy zobaczyłem ich byli wszędzie- wyżej niżej, z prawej i lewej i wszyscy zgodnie lecieli w moim kierunku. Albo się trzeba wynieść albo człowieka rozjadą. Pięknie to wygląda ale ......... można się posikać :)
Do hotelu wracamy po zwózce najwcześniej około 17 a często o wiele później. Jestem wówczas tak zmęczony ze nie chce mi się nawet imprezować :) No chyba ze jest powód np. meta to co innego :)
Task ma być krótki około 57 km. Poprzedniego dnia zapomniałem wyłączyć radio i teraz nie mam z czym lecieć. Dobrze ze Wujek miał zapasówkę ale tylko jednozakresową. Start jak zwykle - lecę niedaleko za czołówką i po drugim punkcie dzieli mnie od nich tylko kilka km. Gdy jestem na trawersie mety dolina zacienia się od zachodu. Trudno bedzie tu wrócić wykręcić się i wrócić na metę. Nagle widzę pilotów zakładających klapy i schodzących spiralą w dół. Przez radio dowiaduję się od naszych ze task przerwano z powodu burzy która gdzieś się ponoć buduje (ja nic nie widzę) Mamy 15 minut na wylądowanie. Wciskam spida, zakładam uszy i po kilku minutach jestem na mecie. Ładnie to wygląda - jednocześnie ląduje kilkadziesiąt glajtów.



















Zawody dobiegają końca. Moim zdaniem był to najlepszy wyjazd na latanie jaki pamiętam. W ciągu tych kilku dni wylatałem pewnie z 28 godzin przelatując łącznie prawie 350 km trasy.
Klasyfikacja końcowa też jest dla mnie satysfakcjonująca. Jadąc na zawody miałem wylatane zaledwie z 20 parę godzin w tym roku a plan założony na ten wyjazd udało się wykonać w stu procentach.
Najlepiej z teamu wypadł Wujek - w klasyfikacji Mistrzostw Polski wylądował na 18 miejscu, drugi jest Tomski na 23 a ja trzeci  32 miejscu.
Super zabawa, super latanie, super zawody, super organizacja.
Dzięki chłopaki za wyjazd, dzięki Tesia za wsparcie. Ciekawe gdzie następne PPO bo już bym pojechał :)
W klasyfikacji generalnej zawody wygrał Peter Vyparina 
Stan wygrał klasę sport i skrzydło na dodatek :) - serdeczne gratulację