Odwiedzili mnie :)

czwartek, 16 czerwca 2011

Chełm - pierwsze starcie

Stary jestem i wszystko co nowe budzi we mnie z założenia pewną obawę. Dotyczy to również nowych startowisk w nowym terenie, bo zawsze potrzeba trochę czasu aby poznać tajniki górki,  miejsca gdzie nosi i których trzeba raczej unikać.
Nie latam już od miesiąca - albo nie ma pogody albo ja nie mam czasu, więc kiedy pojawia się możliwość polatania na Chełmie decyduję się szybko ale........  ekipa Bornów ma już pełny skład i muszę jechać sam. Z biedy ratuje mnie Tomski, z którym docieram pod górkę. Droga niby prosta ale sam bym tam chyba nie trafił, w każdym razie nie tak szybko :).
Lot po łuku :)
Kiedy docieramy na startowisko cała ekipa z Wujkiem na czele jest już uszpejona i startuje jeden za drugim. Bez większego problemu zabierają się z rozległym i długim kominem. Startuje też Tomski. Zostaję tylko z Witkiem, który po spaleniu startu musiał wyplątać skrzydło z krzaków i trochę się spóźnił. Startuję, nie zastanawiając się zbytnio bo skoro wszyscy się zabrali to powinno być prosto, łatwo i przyjemnie. Jednak już kilkadziesiąt sekund później wiem, że to błąd. Komin sie skończył, dusi wszędzie, i chwilę potem siedzę na łące. Szok - jestem tak zły,  że trudno to opisać. Kilka minut później skutecznie startuje i wykręca się Witek. Lezę więc jeszcze raz do góry, dobrze, że nie jestem sam, bo dojechali Mirek z Andrzejem. Drugi start wybieram już staranniej - "siepacze" z pół godziny i tym razem skutecznie zabieram się z przechodzącym kominkiem. W radiu słyszę całą ekipę, jak zwykle przeżywają i  drą dziapy. Przyciszam radio, bo nie słyszę własnego varia i zastanawiam się co robić. Chłopaki są już od dwóch godzin w powietrzu więc gonienie ich nie ma raczej sensu. Wykęcam pracowicie 2100 a chwilę później mam już 2500 m npm. Ładnie to wygląda - Chełm prezentuje się okazale - na wschodzie zalew Klimkówka, od południa i zachodu wyłaniają się całkiem spore górki z szerokimi dolinami w których z pewnością znajdzie się wiele miejsca do lądowania. Sam nawet nie wiem kiedy na trawersie mam Jaworzynkę Krynicką a przed sobą morze zielonego lasu. Granicę przelatuję z zapasem wysokości bo dalej nie bardzo wiem co robić, więc robię "wysokość" Teren poniżej robi się jakiś znajomy.  Sprawdzam położenie na GPS-ie i widzę, że kręcę się idealnie nad Hajtowką. Dokręcam do 2800 i  lecę w kierunku kolejnego szlaku cumulusów. Z tyłu jest już cirrus, na południu i zachodzie niebieska dziura. Słyszę przez radio, że chłopaki przebijają się w kierunku Słubicy, ktoś melduje ze padnie niedaleko Preszowa. Postanawiam lecieć  na południe - nie chcę się przebijać na zachód w kierunku Czarnej Kopy i Slubicy bo wiem, że przygodne lądowanie w tych odludnych terenach może skutkować problemami ze zwózką.  Poniżej dostrzegam wyczyówkę w barwach Ozona  kręcącą opodal kominek. Ponieważ idzie dość szybko do góry postanawiam się dołączyć i za chwilę kolejne metry wykręcam ze  Stefanem Vypariną. Mistrzu jednak szybko mnie zostawia i nie dokręcając nawet do końca obiera kurs na Czarną Kopę do której mam teraz około  3 km. Początkowo miałem polecieć "na sępa" za nim, ale szybkość z jaką odchodził ostudziła skutecznie ten pomysł.
Tu już byłem bezpieczny,  choć jakieś "opalone" dzieciaki
zjadły mi czekoladki,  które kupiłem sobie w Lidlu
Jest godzina 17 a ja mam 2300 i  lecę sobie po prostej bez straty wysokości. Mijam Lipany i na końcu doliny widzę już Preszów. Gdyby nie CTR zamykający mi dolinę można by było lecieć i lecieć, a tak trzeba będzie kończyć tą przygodę na dziś. Jest już późno, więc pchanie się w góry aby "dobić" jeszcze parę km nie ma raczej sensu. Dolatuję do Sabinova - dalej wg. mojego GPS-a jest już CTR i ląduję pod miastem na pięknej łące. Trochę się zdziwiłem - zespół powitalny był szybciej niż opadło mi skrzydło - tragedia, dzieciaki "bardzo opalone" wyrosły  jak spod ziemi i są wszędzie. Chłopaki i dziewczynki chcą dotknąć  wszystkiego. Ze skrzydłem w różyczce próbuję uciekać ale to nie ma sensu :). Roluję tylko wszystko do wora starając się nie wypuszczać niczego z rąk. Może niepotrzebnie, bo są mili i sympatyczni, starają się pomóc. Po chwili dzwoni Wujek - ustala położenie i wydaje mi polecenie nie ruszania się z miejsca. Ma mnie zgarnąć Tomek, który ma jechać przez Sabinov po Witka i Grzesia, którzy są już w Preszowie. Łatwo nie będzie - poleciało 7 osób i trzeba się jakoś pozwozić. Ale widzę, że chłopaki logistykę mają opanowaną do perfekcji - dwie i pół godziny później siedzimy już wszyscy w  autku Wujka, które w międzyczasie Tomek ściągnął tu z Grybowa.
"Opowieśvci z Narni" nie mają końca - sam też jestem uchachany po pachy bo nie myślałem że w ogóle coś ulecę po pechowym początku. Na gepełesie w lini prostej mam 50 km - w domu sie okazuje, że to 73! Drugi mój wynik w tym roku :)  Kurcze - może nauczyłem sie już trochę latać?
Serdeczne dzięki za zwózkę - i specjalne  dla Witka, który cały czas "monitorował" mnie i informował co się dzieje.
Szkoda tylko, że nie lecieliśmy razem, no cóż może następnym razem sie uda :)